Jesteś tutaj

(23 marca 2010 r.

Kamil Frejlich: W jakich latach jeździł Pan na objazdy jako student i jako opiekun?

dr Jerzy Pysiak: Jako student I i II roku w 1989 i 1990 r., natomiast jako kadrowicz po raz pierwszy w 1995 r., kiedy byłem na pierwszym roku studiów doktoranckich. Był to objazd I roku, który prowadziłem z ówczesnym magistrem Grzegorzem Myśliwskim. Mój debiut był zresztą zabawny do pewnego stopnia. Był to objazd do Wrocławia, w marcu, śnieg walił mniej więcej tak, jak tej zimy. Studenci po objeździe poszli złożyć u dyrekcji Instytutu skargę na mnie i na Grzegorza Myśliwskiego, że, po pierwsze nie pozwoliliśmy im wrócić do hotelu, kiedy chcieli oglądać mecz, a po drugie, że przez cały czas chodziliśmy zwiedzać zabytki i w ogóle nie było czasu wolnego, co odebrało im całą przyjemność z wycieczki. Dyrekcja tę skargę potraktowała nad wyraz poważnie i nawet w związku z tym wzywała prof. Samsonowicza (jako naszego bezpośredniego zwierzchnika) celem złożenia przez niego wyjaśnień i udzielenia nam następnie nagany, której to nagany zresztą nie udzielił. Fama o mnie i o Grzegorzu Myśliwskim – jako o potworach – rozeszła się szeroko po Instytucie i nawet pewna bibliotekarka zaprzyjaźniona z Prof. Samsonowiczem powiedziała mu, że w całym lektorium huczy, że jego uczniowie to terroryści. Takie były więc moje pierwsze kroki objazdowe jako kadrowicza.

W latach, kiedy zaczynałem pracę, nastąpił przejściowy upadek objazdów, na które zaczęło podobno brakować w budżecie Instytutu pieniędzy. Nie wiem, czy miało to rzeczywiste tło finansowe, dlatego że byłem za młody i po prostu się w tych sprawach nie orientowałem. Być  może wynikało to z faktu, że dziekan, który wcześniej dofinansowywał  objazdy jako część programu studiów w IH, przestał przyznawać  na nie pieniądze. Możliwe zresztą, że po prostu prof. Nowak, który był wtedy dyrektorem, oraz prof. Dygo i prof. Wieczorkiewicz (zastępcy dyrektora) nie mieli nabożeństwa do objazdów i nie uznawali ich za potrzebne. W pewnym momencie objazdy zostały zastąpione wykładem prowadzonym przez prof. Marka Barańskiego, który przez cały semestr pokazywał i omawiał zabytki na slajdach, a potem odbywało się kolokwium w Warszawie. Prof. Barański wychodził ze skóry przy każdej możliwej okazji, żeby objazdy przywrócono, ale jego apele przez dłuższy czas pozostawały bezowocne. Poza tym trzeba dodać, że w pewnym momencie doszło do wykruszenia się starej gwardii objazdowej, tak jakby nastąpił ideowy kryzys objazdów, to znaczy: ani dyrekcja za bardzo nie chciała ich organizować, ani nasi koledzy nieszczególnie chcieli na nie jeździć (pozostał tylko żelazny hufiec – poza Markiem Barańskim – prof. Grażyna Szelągowska czy prof. Szwarc, ale to nie było dość, żeby zorganizować cztery objazdy w ciągu roku). W pewnym momencie zniechęcenie doszło do takiego punktu, że w gruncie rzeczy już tylko mediewiści byli zainteresowani objazdami. Pojawiła się nawet ze strony dyrekcji próba skreślenia objazdów z programu studiów, co się nie udało dzięki heroicznej obronie objazdowych okopów Św. Trójcy, w których były już tylko trzy osoby: Marek Barański, Paweł Żmudzki i ja. Udało się te okopy obronić, może dlatego, że udzielił nam wsparcia prof. Samsonowicz. Do pewnego odrodzenia objazdów doszło za przyczyną roku, którego byłem opiekunem (zostałem nim w 1999 r.). Niewielka grupka moich przyszłych studentów pojechała ze mną na organizowany przez SKNH wyjazd integracyjny we wrześniu przed inauguracją I roku i był to tzw. objazd zerowy po księstwie świdnicko-jaworskim, który bardzo im się spodobał, więc rozpropagowali zapomnianą wśród studentów ideę objazdów i byli niezwykle rozczarowani tym, że na I roku objazd się nie odbył. Na II roku zacząłem namawiać mój rok i Pawła Żmudzkiego do organizacji objazdu II roku w taki sam sposób jak objazd zerowy – tzn. przez SKNH – i studenci, przede wszystkim starosta roku, Wojtek Kozłowski (obecnie doktorant w IH PAN, mediewista) – odpowiedzieli entuzjastycznie. Z kadry naukowej jednak nikt, poza Pawłem Żmudzkim, powtarzam: nikt nie zgodził się uczestniczyć w tym objeździe i to Paweł w ogromnym stopniu przyczynił się do tego sukcesu, że w  2002 r. objazd II roku się odbył po dawnemu, pierwszy raz po kilkuletniej przerwie. Trzeba koniecznie dodać, że objazd ten nie był obowiązkowy, lecz tylko dla ochotników (zebrało się jednak około 40 studentów), a to przede wszystkim dlatego, że studenci sami zapłacili za objazd w całości. Odtąd i dlatego właśnie organizacja objazdów znalazła się w rękach Koła Naukowego. I potem to już ruszyło – nie sposób już było objazdy zlikwidować, kiedy studenci zagłosowali na nie – nie tylko nogami, ale też własnymi pieniędzmi. Przywrócenia objazdów w pełnej obecnej krasie, w całości finansowanych przez Instytut, dokonała jednak ostatecznie dyrekcja prof. Tymowskiego, który sam jest zasłużonym objazdowym kadrowiczem: zanim został dyrektorem przez kilka lat mieszkał i pracował w Paryżu, i nawet stamtąd przyjeżdżał do Polski wziąć udział w objeździe, jeśli objazd był. Przestał jeździć, ku wielkiemu swemu żalowi, dopiero jako dyrektor Instytutu – nie miał już na to czasu.

Kiedyś  w każdym objeździe obowiązkowo uczestniczył opiekun roku i to on zajmował się całą organizacją, logistyką, odpowiadał za finanse, czasem nawet w związku z tym nie miał żadnych merytorycznych zadań. Gdy byłem studentem, wyżywienie było zadekretowane z góry, to znaczy obiad był zamówiony w lokalu gastronomicznym wybranym z góry i wszyscy jedli razem w restauracji to, co zamówił opiekun roku. Ponadto studentom wypłacano diety żywnościowe na każdy dzień objazdu i jeśli kadra oszczędnie gospodarowała funduszami – każdy student dostawał po objeździe należną mu pozostałą resztę z diet. W jednym przypadku, w 1991 r., czyli kiedy byłem na II roku, okazało się to niezwykle zyskowne; podczas reformy Balcerowicza diety zostały z uwagi na spodziewaną inflację skokowo podwyższone z góry, tymczasem inflacja nagle wyhamowała i po objeździe dostaliśmy mnóstwo forsy: pamiętam, że kupiłem sobie za to wtedy cały karton długich czerwonych Marlboro (a wtedy nawet dla studenta, który dostawał najwyższe stypendium naukowe – mimo że było sporo wyższe niż teraz – Marlboro to był wydatek; normalnie było mnie stać tylko na zwykłe), płaszcz i wszystkie zaległe książki o średniowieczu, które ukazały się w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

K. F.: I od tej pory jeździ Pan cały czas?

J. P.: Od tej pory jeżdżę cały czas. Może się zdarzył jakiś  rok, że nie byłem, ale szczerze mówiąc nie pamiętam. Powoli zaczęliśmy z Pawłem wciągać do objazdów nowych ludzi. Zależało nam na tym, żeby uruchomić z powrotem nowożytników i trochę  się ich udało wciągnąć z dużym sukcesem, np. Urszulę Kosińską, z którą nie wiem, który raz będę w tym roku jechał – odkąd Urszula pojechała ze mną po raz pierwszy (w 2003 r.?), jeździmy co rok. Stopniowo dołączyli kolejni entuzjaści.

K. F.: Ile dni trwały objazdy? Czy cały czas było tak, jak teraz?

J. P.: Nie. Kiedyś objazd II roku trwał sześć dni – zaczynał  się w poniedziałek i kończył w sobotę. Przez ten czas, kiedy jeżdżę na objazdy, ich długość była zmienna: gdy udało nam się z Pawłem Żmudzkim doprowadzić do wznowienia regularnych objazdów, początkowo były one trzydniowe, potem czterodniowe, a w końcu udało się zrobić pięciodniowe (ale pamiętam nawet jednodniowy objazd II roku – oczywiście zakończony kolokwium). Ja jednak wciąż żałuję, że objazdy nie są sześciodniowe, dlatego że pięć dni to już jest coś, ale – gdy objazd trwał sześć dni, miało się zupełnie inną perspektywę. Podczas objazdu pięciodniowego już trzeciego dnia ma się świadomość, że powoli zmierzamy do końca. Gdy objazd trwał sześć dni, trzeciego dnia wcale się nie miało jeszcze takiego wrażenia, a czwartego dnia rano było się już święcie przekonanym, że przez całe życie nie robiło się nic innego, niż jazda autobusem od rana do wieczora. Nawiasem mówiąc, jako student dużo bardziej męczyłem się fizycznie niż jako prowadzący objazd. Wydaje mi się, że wiem dlaczego. Człowiek męczy się o wiele bardziej wtedy, kiedy nie wie, jak długo, dokąd i po co jeszcze będzie szedł, do jakiego zabytku, ile jeszcze godzin jazdy autokarem zostało, jak długie są dystanse i jak częste przystanki.

K. F.: Jakie były przez ten czas, kiedy Pan jeździ na objazdy, formy zaliczenia?

J. P.: Na II roku to zawsze było kolokwium, ale miewało ono różne formy. Objazd I roku kiedyś był zaliczany po prostu na „zal” – za samą obecność, bo miał tylko przygotować studenta mentalnie i merytorycznie do objazdu II roku. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli ktoś rzeczywiście uważał podczas objazdu I roku, to na objeździe II roku bardzo szybko sobie zdobytą rok wcześniej wiedzę przypomina. Kolokwium najczęściej wyglądało tak samo jak teraz – ostatniego dnia nieznany wcześniej obiekt przydziela się grupie studentów, którą się później z niego odpytuje. Jednak na moim pierwszym regularnym objeździe II roku, którym kierował Marek Barański, a oprócz mnie byli tam Wanda Jarząbek (obecnie Instytut Studiów Politycznych PAN) i Maciej Mycielski, wszyscy poza Markiem byliśmy w tej dziedzinie debiutantami. Doszedł on do wniosku, że nie możemy pytać studentów ostatniego dnia, bo jeszcze sami tego nie umiemy i kolokwium odbywało się pełzająco, to znaczy od trzeciego dnia codziennie jakaś grupa dostawała „z przyczaja” nieznany obiekt do skomentowania, a wszystkich pytał Marek Barański. Oczywiście, to była sytuacja wymuszona tym, że pojechał jeden doświadczony objazdowicz i trójka debiutantów.

Różnie bywało z liczebnością grup na kolokwium. Ja akurat zawsze dbam o to, żeby były one jak najmniejsze (nie więcej niż 5 studentów) i w związku z tym na objazdach, którymi kieruję, są zawsze dwie tury kolokwium. Pierwsza tura jest trochę łagodniej oceniana i jeśli to jest możliwe, dostaje łatwiejsze zabytki. Na moich objazdach już chyba od trzech lat nie było żadnej dwójki. Kiedyś stawialiśmy dwóje, ale łagodniejemy z wiekiem. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że grupa, która zdaje kolokwium później – zwykle wypada gorzej.

K. F.: Czy pamięta Pan spektakularne wpadki studentów z kolokwiów, które Pan przeprowadzał?

J. P.: Największą  żenadą było kolokwium poprawkowe w Warszawie przed mniej więcej 5 laty, kiedy pewien student nie potrafił znaleźć kościoła Św. Krzyża, a kiedy spytałem go o znajdujące się tam epitafium kardynała Radziejowskiego, powiedział, że to chrzcielnica. Dotąd nikomu nie udało się tego przebić.

K. F.: Czy może z kolei pamięta Pan jakieś wpadki kadry?

J. P.: O tak. Nie pamiętam, kto był sprawcą tej wpadki, chyba Marek Barański, ale nie jestem pewny. Wchodziliśmy na górkę, na której miał  stać kościół. Weszliśmy na szczyt, gdzie okazało się,  że to jest inna górka. Już wcześniej Marek mniej więcej opowiedział, co tam będzie stało i kiedy weszliśmy na szczyt, powiedział:  „No cóż, tego kościoła tu co prawda nie ma, ale za to mamy piękny widok”. Podobną wpadkę miałem ja w zeszłym roku. Szukaliśmy kościoła romańskiego w Wysocicach i go nie znaleźliśmy –  na głębokiej prowincji często nie ma drogowskazów, bo wszyscy miejscowi znają wszędzie drogę. Znaleźliśmy inny kościół, który w zasadzie był nawet podobny i pomyślałem, że to ten, tylko, że go otynkowali, a figurę Madonny na ścianie wschodniej zamknęli we wnętrzu, albo oddali do konserwacji. Na prowincji nie powinno człowieka za bardzo dziwić, że miejscowy proboszcz uzna, iż ma dosyć patrzenia na te ohydne kamienie i trzeba to wszystko obrzucić ładnym, różowym tynkiem. Studenci wyprowadzili mnie z błędu, bo przeczytawszy ogłoszenia parafialne, zauważyli, że to jednak jest inna miejscowość.

K. F.: Czy może pamięta Pan problemy ze wstępem do kościołów bądź  innych obiektów?

J. P.: Zdarzało się. Z księżmi na prowincji bywa bardzo różnie. Niektórzy są  niesłychanie wprost życzliwi. Na Dolnym Śląsku, w Strzelcach Świdnickich, jest mały wiejski kościółek, za który z zewnątrz nikt by nie dał  nawet pięciu groszy, a w prezbiterium jest czternastowieczna polichromia, wprost urocza i dobrze zachowana. Cały kościółek z proboszczem czekał cierpliwie z rozpoczęciem wieczornej mszy, aż my sobie tę polichromię obejrzymy i omówimy. W kościele filipinów w Gostyniu ksiądz-staruszek bardzo nas namawiał, żebyśmy zapukali do refektarza, bo tam na pewno dadzą nam coś do jedzenia, a my przecież na pewno głodni (była już pora kolacji). Mimo tego serca na dłoni do wnętrza kościoła, który był już zamknięty, nas nie wpuścili. Bywają jednak księża straszni. W Środzie Śląskiej na przykład, tuż obok nas, proboszcz zrobił piekielną awanturę wikaremu i kościelnemu za to, że wpuścili „ten motłoch” (to znaczy nas) do kościoła. A nie było to uzasadnione złym zachowaniem uczestników objazdu, za motłoch zostaliśmy uznani z góry. Był to po prostu jeden z rzędu proboszczów, którzy uważają kościół za swoją prywatną własność. Kiedyś był straszny proboszcz dawnego kościoła joannitów w Strzegomiu, który skrzyczał mnie za to, że „sączę jad w te młode, niewinne umysły”, ponieważ omawiając tympanon wyjaśniłem genezę gestu złożonych dłoni oranta jako naśladownictwo gestu wasala składającego hołd seniorowi. Legendarny jest brat Marian w Wąchocku, którego szczęśliwie od dawna udało mi się nie spotkać. Kiedy byliśmy tam z Pawłem Żmudzkim, brat Marian starał się nie dopuścić go do głosu, a kiedy mu się nie udało – teatralnie się naśmiewał i głośno powtarzał „ale głupoty opowiada”. Dwa lata temu, gdy zajechał tam jakiś objazd, pani, która w tym kościele zajmuje się kwiatami i podobnymi rzeczami, zobaczywszy, że Marek Janicki zaczyna omawiać, podeszła, posłuchała chwilę i powiedziała: „Widzę, że was to naprawdę interesuje, więc pójdę odciągnąć brata Mariana”.

Na moim pierwszym objeździe, wrocławskim, po którym studenci złożyli skargę na mnie i Grzegorza Myśliwskiego, chcieliśmy się dostać do bardzo pięknych barokowych kaplic przyprezbiterialnych w katedrze, ale obejście jest zamknięte kratą i zazwyczaj nie da się tam wejść. Katedrą wrocławską swego czasu rządziła bardzo groźna i zasadnicza legendarna siostra Petronela. Ktoś poszedł szukać siostry Petroneli, żeby otworzyła kratę, długo czekaliśmy, i właśnie kiedy nadchodziła ona z kluczami, zobaczyliśmy jednego z naszych studentów wspinającego się po kracie do środka. Gdyby wzrok siostry Petroneli mógł zabijać, już bym nie żył, ale udało się ją jakoś ugłaskać.

Swego czasu były straszne problemy z wejściem do rotundy św. Prokopa w Strzelnie, dlatego że był tam bardzo chciwy kościelny i gdy nie dostawał  w łapę, nie chciał wpuszczać. Raz, gdy już tam weszliśmy, zamknął za nami drzwi i powiedział przez judasza: „A teraz, jak mi nie zapłacicie, to was nie wypuszczę”.

Jest też  taka legendarna historia dotycząca chciwego kościelnego w Starym Mieście Koninie. Nie byłem jej świadkiem, ale znam ją z opowieści. Był to objazd, w którym uczestniczyli m.in. prof. Tymowski i prof. Michałowski, który trzymał finanse. Po zakończeniu omawiania kościoła prof. Tymowski powiedział prof. Michałowskiemu: „Roman, podziękuj panu”, z naciskiem na „podziękuj”. A prof. Michałowski, jako człowiek prostoduszny i uczciwy podszedł do kościelnego cały w uśmiechach i wyciągnął do niego rękę, mówiąc: „Dziękuję panu! Dziękuję panu serdecznie”.

Kiedyś  w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych mieliśmy straszne problemy ze wstępami do pałaców w Wielkopolsce, a wszystkie miała omawiać dr Anna Michałowska i do żadnego nie udało się wejść. Dr Dariusz Kołodziejczyk postanowił pewnego wieczora oszacować czas omawiania zabytków następnego dnia, spojrzał na wykaz zabytków i powiedział: no tak, trzy pałace – omawia Michałowska, a jak z tego wynika – nie wejdziemy do środka: czyli trzy razy po 10 minut. Wszystkie były zamknięte, nigdzie nas nie chcieli wpuścić do wnętrza. Gdy prof. Cegielski w Pawłowicach próbował wynegocjować, żeby wpuścili nas chociaż na trochę, cieć strasznie go skrzyczał i powiedział: „Nie wpuszczę! Pan wie, kto tutaj będzie za godzinę? Dyrektor Maliniak!”. Na co profesor, zupełnie bez należnego szacunku wybuchnął śmiechem i, zaśmiewając się do łez: „Nie, no, jak sam dyrektor Maliniak, to rozumiem”.

K. F.: Jakich opiekunów Pan pamięta ze swoich objazdów studenckich?

J. P.: Oprócz opiekunów lat, którymi byli wówczas doktor, a może nawet mgr Jerzy Kochanowski i mgr Maciej Podbielkowski, na moim objeździe I roku byli dr Stefan Ciara i dr Andrzej Biernat. Z tym objazdem i Dr. Ciarą jest związane jedno z moich najcudowniejszych przeżyć objazdowych. Zwiedzaliśmy grodzisko w Proboszczewicach, które omawiał dr Biernat. Jest ono własnością prywatną, to znaczy stanowi część chłopskiego pola. To jest jedno z najbardziej monumentalnych zachowanych grodzisk w Polsce. Jest naprawdę bardzo wysokie, ma jedno zbocze łagodne i jedno strome. Na zbocze łagodne przechodziło się obok gospodarstwa. Gdy tam szliśmy, pod płotem leżał chłop, który nie chciał nas wpuścić i usiłował po pierwsze poszczuć nas psem, po drugie rzucał w nas kamieniami, po trzecie wreszcie usiłował wyrwać z płotu deskę, żeby nas pobić. Na szczęście był zanadto pijany, żeby wstać. Kamieniami też za bardzo nie trafiał, ale na wszelki wypadek bardzo szybko wchodziliśmy po tym zboczu. Potem na grodzisku, oprócz jego zwykłego omawiania, dr Biernat, być może natchniony tym incydentem, zaczął opowiadać, jak grodziska zdobywano. Później postanowiliśmy z tego grodziska, na wszelki wypadek, gdyby chłop wytrzeźwiał do tej pory, schodzić drugim zboczem, ale tamtędy nie za bardzo da się schodzić, jest tak stromo, że bezpieczniej jest po nim zbiec. Zawsze są bardziej odważni i mniej odważni. Ja należałem wówczas do tych mniej odważnych, więc nie znalazłem się wśród awangardy ewakuujących się. Grupka osób mniej odważnych stawała się coraz mniejsza i w końcu na grodzisku zostałem już tylko ja z dr. Ciarą, który, patrząc w dół, powiedział: „Cholera jasna, zdobywać jak zdobywać, ale uciekać z takiego grodziska – to dopiero straszno”.

Kiedy byłem na II roku, kierownikiem objazdu był prof. Roman Michałowski (dopóki nie zachorował), a oprócz niego byli prof. Szelągowska, prof. Cegielski i dr Zbigniew Morawski (dziś Akademia Humanistyczna w Pułtusku). Dr Morawski słynął z długich przemów: kiedy omawiał  z zewnątrz kościół Św. Jakuba w Sandomierzu, po mniej więcej trzech kwadransach zaczęli się schodzić ludzie na mszę, następnie msza się zaczęła, skończyła i wreszcie prof. Cegielski zaprotestował, mówiąc, że musimy już kończyć, bo w Pińczowie dnieje. Ponieważ starano się wtedy, żeby na objazdy w razie możliwości jeździli też historycy sztuki był z nami bardzo sympatyczny dr Bartłomiej Kaczorowski (już nie pracuje na uniwersytecie). Postawił mi czwórkę z plusem z kolokwium o układzie miejskim lokacyjnego Lublina. To znaczy, że wiele mu zawdzięczam, ponieważ podczas objazdu układ miasta lokacyjnego nie został ani razu nawet słowem wspomniany.

K. F.: Czy pamięta Pan jakieś historie związane z osobami, które w czasie objazdów były studentami, a później zostały pracownikami naukowymi bądź innymi osobami powszechnie znanymi?

J. P.: Mimo że, ku mojemu pewnemu zaskoczeniu, zaprosił mnie Pan do snucia wspomnień, nie jestem jeszcze wystarczająco stary, żeby takich osób było rzeczywiście dużo. Dr Marcin Pauk brał udział jako student w opisywanym już przeze mnie pierwszym regularnym objeździe II roku, na którym występowałem jako kadrowicz, prowadzonym przez Marka Barańskiego. To był rok 1995. Z dużą przykrością muszę powiedzieć, że niestety nie upił się w sztok ani nie dopuścił się żadnych ekscesów. Być może ktoś jeszcze z moich obecnych młodszych kolegów był na objeździe, który prowadziłem, ale po prostu tego nie pamiętam. Im też, jeśli tak było, widocznie nie zależy, żeby mi o tym przypominać.

K. F.: Czy uważa Pan, że objazdy integrują studentów z kadrą?

J. P.: Najlepiej z tego punktu widzenia wspominam objazd kujawsko-wschodniowielkopolsko-pomorski obecnego V roku. Tak znakomitej integracji kadry ze studentami i tak sympatycznej i aktywnej grupy studenckiej nigdy nie prowadziłem: ani wcześniej, ani potem. Objazd ten zaowocował zresztą wielkim urodzajem twórczości studenckiej: muzycznej i poetyckiej, po polsku i po łacinie. Pod względem integracji kadry ze studentami nastąpił w ciągu ostatnich lat z pewnością regres w stosunku do zwyczajów z przeszłości, wtedy oczywistych dla wszystkich (a dla studentów w szczególności). Studenci w tej chwili znacznie mniej chcą się integrować z kadrą – i po prostu się bawić i cieszyć objazdem – niż było to jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Może nie tęsknię za opowieściami o zdarzeniach, których sam nie doświadczyłem, że swego czasu po wspólnie spędzonym wieczorze studenci zabarykadowali drzwi pokoju kadry szafą i – co za niespodzianka – kiedy obudzili się następnego dnia, okazało się, że nie mogą wyjść z pokoju, bo to ich drzwi są zabarykadowane szafą. Istnieje też opowieść o tym, że ktoś ustawił wiadro z wodą nad framugą pokoju dr. Rafała Karpińskiego: wiadro spadło mu na głowę, po czym dokładnie przemoczony dr Karpiński gonił sprawców z gaśnicą po całym schronisku, zresztą używając tejże gaśnicy dość obficie. Może więc nie marzę o tym, żeby ktoś zrzucał na mnie wiadro z wodą, ani też ganiać za nikim z gaśnicą, ale żałuję, że tradycja kadrowo-studenckiej objazdowej integracji zanika. Skądinąd nie jest to tylko kwestia braku potrzeby integracji studentów z kadrą: zdaje się, że studenci sami ze sobą nie bardzo chcą się podczas objazdów bawić.

Natomiast w historii prowadzonych przeze mnie objazdów mamy dość bogatą  kartę pitawalowską. Na każdym objeździe, w którym uczestniczyłem, poza zeszłorocznym i tegorocznym, był jakiś kontakt z policją – choć moi studenci nigdy nie występowali w roli winowajców, tylko – niestety – ofiar agresji tubylców. Na przykład na objeździe po Dolnym Śląsku jednego z naszych studentów miejscowi pobili i złamali mu nos w momencie, gdy wysiadaliśmy z autokaru przed schroniskiem w Świdnicy. Była to grupka trzech meneli, którym chodziło o to, żeby ukraść torbę z zakupami. Jeden ze studentów dostał pięścią w twarz tylko po to, żeby wywołać w ten sposób zamieszanie, odwrócić uwagę i okraść pozostałych. Na objeździe obecnego V roku pierwszy nocleg w Bydgoszczy zakończył się zalaniem krwią całej łazienki męskiej – też z nosa jednego ze studentów – gdyż część grupy zanadto się zintegrowała z miejscowymi robotnikami sezonowymi mieszkającymi piętro wyżej. Integrowanie się z tubylcami, zwłaszcza z robotnikami sezonowymi to nie jest najlepszy pomysł. Wywiązał się konflikt o łazienkę, ponieważ tubylcy postanowili skorzystać z łazienki na naszym piętrze (w odróżnieniu od używanej przez nich była czysta i niezdemolowana) i wyrzucili z niej siłą studentów, zaczynając od ciosu pięścią w nos jednego z nich. Było to około 3.00 w nocy. Ponieważ studenci, jako się rzekło, zamiast integrować się z kadrą, integrowali się z tubylcami – to najlepszy dowód, że integracja z kadrą ma swoje zalety – my nie łamiemy nikomu nosów – spałem w swoim pokoju. W pewnym momencie usłyszałem dudnienie do drzwi i zerwałem się z łóżka całkowicie przekonany, że już jest rano (za oknem stały latarnie, które świeciły prosto w szybę, więc przez zasłony mogło się wydawać że to dzień), ja zaspałem i w moje drzwi walą Urszula Kosińska z Piotrem Szlantą, żeby mi powiedzieć, że autokar czeka i już odjeżdża, a mnie nie ma. Gdy wyszedłem na korytarz, zastałem tam raczej skonfundowaną Urszulę Kosińską oraz Natalię Królikowską, obie w negliżu, zalaną krwią łazienkę oraz kierowniczkę schroniska wrzeszczącą na schodach, że zaraz sprowadzi policję. Gdy oprzytomniałem, powiedziałem, żeby zamiast wrzeszczeć sprowadziła policję, co trochę ją speszyło, ale na moje twarde naleganie rzeczywiście w końcu to zrobiła. Studenci, nie dość, że zalani, między innymi krwią, byli dość przestraszeni wizją policyjnego przesłuchania. Wezwana policja potraktowała nas bardzo życzliwie, gdyż po pierwsze okazało się, że to nie my narozrabialiśmy, tylko na nas napadli, a po drugie, że ci robotnicy sezonowi mieszkają tam nielegalnie, to znaczy nie są zameldowani. Następnego dnia ogłosiłem bezterminową prohibicję (potem i kadra i studenci wytrwale przez dwa dni udawali, że jest ona przestrzegana, dopóki jej nie odwołałem za dobre sprawowanie), co zostało zresztą, podobnie jak całe zdarzenie, utrwalone w piosence, która odśpiewano nam na zakończenie [wybór piosenek z objazdów znajduje się tutaj].

K.F.: Czy miał  Pan jakieś ciekawe doświadczenia związane z noclegami?

J. P: Jedna ze straszniejszych przygód, jeśli chodzi o noclegi, miała miejsce podczas pewnego objazdu w Małopolsce, z pierwszym noclegiem na Oleandrach w Krakowie – a było to straszne miejsce, gdzie trzeba albo przywozić  ze sobą śpiwory, albo zamówić wcześniej pościel. Dojechałem pierwszego dnia wieczorem, to znaczy nie byłem na objeździe od początku, a nikt mi nie powiedział, że mam wziąć śpiwór i okazało się, że po prostu nie mam w czym spać. Spanie na gołych kocach pamiętających tow. Bieruta jakoś mi się nie uśmiechało. Uratowała mnie Urszula Kosińska, dla której była zamówiona pościel. Oddała mi swoje prześcieradło i powłoczkę na poduszkę, a sama weszła do środka do poszewki na kołdrę, czego jej do tej pory nie zapomniałem i zawsze jej będę za to wdzięczny.

K. F.: Czy pamięta Pan jakieś ciekawe sprawy związane ze spóźnieniami? 

J. P.: Pamiętam sporo takich przypadków. Na moim studenckim objeździe II roku Prof. Michałowski zaziębił się omawiając kościół w Tropiu, stojący na wysokim wzgórzu nad Zalewem Rożnowskim; wiało jak w Kieleckiem. Widać było, że prof. Michałowski drży. W pewnym momencie prof. Cegielski zdjął z siebie swój długi pomidorowy szalik i obwiązał nim prof. Michałowskiego z okrzykiem: „Roman, bo Ty się nam przeziębisz!”. Ten szalik nawet po dokładnym obwiązaniu wokół szyi sięgał prof. Michałowskiemu do kostek. Niestety, nic to nie dało i prof. Michałowski się rozchorował. Następnego dnia w Nowym Sączu, kiedy schodziłem ze śniadania do autokaru, zauważyłem, że do jednego z pokoi pukają Dr Cegielski z Dr Szelągowską, krzycząc przez drzwi, że już odjeżdżamy. Wtedy otworzyły się drzwi i ujrzałem prof. Michałowskiego, który łamiącym się głosem powiedział, że jest chory i że tu zostaje. Szczęśliwie spaliśmy w niesłychanie luksusowym hotelu – mieliśmy tam apartamenty: sypialnia osobno, sala telewizyjna osobno i jeszcze garderoba. Nie wiem, czy wszyscy, ale ja w każdym razie taki pokój miałem, mam nadzieję, że prof. Michałowski też miał tak luksusowy apartament. To był ostatni objazd, w którym prof. Michałowski wziął udział – aż do 2008 r.

Poza tym oczywiście częste są spóźnienia studenckie i ja i Urszula Kosińska najpierw łagodnie i uprzejmie ostrzegamy, a potem bezlitośnie zostawiamy spóźnialskich po drodze; pewnego razu zostawiliśmy dwie studentki, które zgubiły się we wsi, w której był jeden kościół, jedna ulica i stojące przy niej mniej więcej trzy domy. Od kilku lat chyba rozeszła się fama że jesteśmy terrorystami i nasi studenci już się raczej nie spóźniają.

K. F.: Czy jeździł Pan też za granicę?

J. P.: Tak. Raz brałem udział w objeździe zorganizowanym przez Koło naukowe oraz przez bloki tematyczne historii Kościoła i historii Francji. Był to objazd po południowej Francji: Albi, Tuluza, Elne, Foix, Fontfroide, Minerve, Montsegur, Narbonne, Aigues-Mortes, Saint-Gilles, Arles, Montmajour, Tarascon. Jego wątkiem przewodnim była historia religijna – objazd odbywał się trochę tropem arian, w większym stopniu tropem katarów, w pewnym stopniu tropem hugenotów. Pojechaliśmy tam miniaturowym autobusikiem marki Iveco, który właściwie już z Warszawy wyjeżdżał zepsuty i od samego początku mieliśmy jeden dzień opóźnienia, w związku z czym niektóre zabytki i całe miasta, które mieliśmy zwiedzać, nam wypadły. Pierwszą noc zamiast w Heilbronn spędziliśmy w zajezdni autobusowej w Bolesławcu, gdzie zresztą ktoś nieopatrznie wyraził przekonanie, że limit pecha został już wyczerpany. O, jakże się bardzo mylił! W autobusie codziennie psuła się kolejna część, w końcu zepsuł się rozrusznik i niejednokrotnie musieliśmy autobus popychać, żeby ruszył. Objazdem tym kierował prof. Wojciech Kriegseisen, a oprócz tego uczestniczył w nim jego brat, Dr Jacek Kriegseisen z Uniwersytetu Gdańskiego (który zresztą kilka razy uczestniczył w objazdach koła naukowego) z żoną i mgr Maciej Ptaszyński. Kiedy w Tuluzie po raz pierwszy zawołano wszystkich mężczyzn żeby autobus uruchomić, we czterech stanęliśmy w roli koni mechanicznych, zaś z autobusu wyszli panowie studenci i zaczęli nam strzelać fotki. Wtedy Jacek Kriegseisen się wściekł, krzyknął „Nie po to robiłem doktorat, żeby pchać autobus”. Kiedy autobus zepsuł się kolejny raz – w pewnym kurorcie nad Morzem Śródziemnym – mimo, że warunki noclegu były dobre i przyjemne, byliśmy tak wściekli, że jedyną osobą, która jeszcze rozmawiała z kierowcami, był mgr Ptaszyński. Kiedy kierowcy zbliżali się do innych – mimo, że wcale się w tej sprawie nie umawialiśmy – każdy z nas odwracał się na pięcie. Był to zatem niezwykle wprost udany objazd, który wspominamy z łezką w oku, zwłaszcza od kiedy roztrzaskał się polski autokar w Alpach: od tej pory wszyscy wiemy, jakie mieliśmy wtedy szczęście, bo mogło nas mniej więcej to samo spotkać. Ale zobaczyliśmy mnóstwo pięknych miast, miasteczek, krajobrazów, więc warto było, skoro nadal żyjemy. Był to jedyny objazd zagraniczny, na jakim byłem.

K. F.: Co Pan uważa za najbardziej istotne w objazdach? Na ile są one ważne?

J. P.: Bardzo ważne są dlatego, że naprawdę uczą czytania architektury i zabytków sztuki, trochę tak jak tekstu, często w wielu kolejnych warstwach i wersjach.  Na przykład poznać, co jest gotyckie, a co neogotyckie, zazwyczaj można na pierwszy rzut oka. Ale  nauczyć się, skąd wiemy i po czym można poznać, i jak wyjaśnić, że to jest neogotyk, a nie gotyk, to o wiele więcej. Albo nauczyć się rozpoznawać różne fazy baroku. Pamiętam, że zrobiłem wrażenie na prof. Zofii Zielińskiej, gdy byliśmy kiedyś razem w Wiedniu. Kiedy podchodziliśmy do kościoła dominikanów, oceniając na oko fasadę, powiedziałem, że kościół został zbudowany w latach 60. (a może 40. lub 80., nie pamiętam) XVII w. Prof. Zielińska powiedziała: „No, zobaczymy”. Podeszliśmy do tabliczki i rzeczywiście moja datacja się zgadzała, zmieściłem się mniej więcej w dekadzie. Miałem wielką satysfakcję, że potrafię to rozpoznać. Zagląda się też w jakimś sensie w psychikę dawnych ludzi, w ich zmysł estetyczny, sposób rozumowania i przekazywania idei, zupełnie inaczej, niż wtedy, kiedy czytamy źródła pisane. Do pewnego stopnia próbujemy też wykreować sobie obraz dawnego świata, środowisko cywilizacyjne z przeszłości – pamiętam np. znakomity wykład, jaki, na moją prośbę i całkowicie improwizując, wygłosiła pewnego razu Urszula Kosińska na temat dróg obsadzanych drzewami w nowożytności – inspiracją była taka droga z zabytkową aleją dębową prowadząca do pałacu w Nieborowie. Poza tym objazdy naprawdę są – wiem, że to strasznie banalnie brzmi – jakąś przygodą. Jestem przywiązany do idei integracji kadry ze studentami, ona czasem jeszcze jednak się zdarza, chociaż bardzo rzadko. Myślę też, że sami studenci się w czasie objazdu ze sobą integrują znacznie bardziej niż zwykle. Ja z wieloma moimi kolegami też się znacznie lepiej poznałem podczas objazdów, bo jednak spędza się kilka dni od rana do wieczora we własnym towarzystwie. Dzięki objazdom jeździmy w różne miejsca w Polsce, często na głuchej prowincji, do których w inny sposób nigdy byśmy nie dotarli i ogląda się często naprawdę wspaniałe rzeczy, których byśmy inaczej nigdy nie zobaczyli, bo nigdy nie będą po drodze w czasie zwykłych podróży. Po prostu ogląda się Polskę.

K. F.: Dziękuję  za rozmowę.