Jesteś tutaj

(maj 2010)

dr Rafał Karpiński: Państwo pozwolą, że przed pytaniami zabiorę, na parę chwil, głos pierwszy. Najpierw jednak mam pytanie. Czy mam się dzielić z Państwem swą pamięcią tylko na temat objazdów krajowych, czy również zagranicznych?

Anna Pomierny: Także zagranicznych!

R.K.: Skoro tak i skoro zwróciliście się Państwo z sugestią, by na to spotkanie przynieść wszelkie możliwe pamiątki objazdowe, pozwolą Państwo, że już teraz, by nie zapomnieć przekażę miłą, unikatową ciekawostkę, jaka się szczęśliwie zachowała w moich objazdowych notatkach. Są to pozdrowienia Antoniego Mączaka i Jego Żony Anity dla uczestników tzw. objazdu leningradzkiego, o ile pamiętam z roku 1967. Państwo Mączakowie nie brali udziału w tym objeździe. Byli na urlopie, gdy ok. 20.lipca wyruszała, zresztą pociągiem, ta wakacyjna eskapada mająca w programie jednodniowy, autokarowy wypad z Leningradu do Nowogrodu Wielkiego. Państwo Mączakowie przesłali więc dla Instytutu Historycznego i Nowogrodu pozdrowienia, pisane, jakżeby inaczej gdy historyk z ésprit, zwłaszcza badacz epok dawniejszych zamierza pozdrowić tę średniowieczną Republikę kupiecką ... oczywiście na korze brzozowej. Widzę, że rzecz wymaga krótkiego objaśnienia. Otóż w Nowogrodzie prace archeologiczne prowadzone od początku lat 50. zeszłego wieku odkryły co najmniej kilkaset (o ile nie więcej; będąc ponad 20. lat poza historycznym cechem nie mam precyzyjnego rozeznania) gorzej i lepiej zachowanych fragmentów zapisanych (urywków, kawałków) kory brzozowej. Te tzw. gramoty, albo bieriesta datujące się od schyłku XI po XVI w. dotyczą najróżnorodniejszej problematyki: handlowej, sądowej, podatkowej, a także prywatnej np. zawierają korespondencję miłosną. Są one świadectwem szerokiej alfabetyzacji Nowogrodu i poziomu kultury tej Republiki kupieckiej przed położeniem jej kresu przez najazd moskiewski. Nie wchodząc w detale, może zasadne będzie tu przywołać na zakończenie tego wątku popularną książkę: "Ja pasłał tiebie bieriestu" jako ewentualną inspirację do dalszych lektur. 

Może jeszcze słowo wyjaśnienia, jak ta bieriesta Państwa Mączaków znalazła się w moim posiadaniu: otóż nie pamiętam na czyje nazwisko w Instytucie Ich list był adresowany; pewnie na Henryka Samsonowicza jako kierownika objazdu, ale nie wykluczam, że na moje: bo i zwykle angażowałem się w objazdy, no i bo ja właśnie wyznaczony byłem do oprowadzania po Nowogrodzie. W każdym razie naczalstwo zadecydowało, że mam zabrać owe pozdrowienia do Nowogrodu i tam je uczestnikom i Miastu przekazać. Co też się stało, a "skonsumowana" bieriesta wrzucona między notatki objazdowe przetrwała spokojnie do 2010 r.; natrafiłem na nią poszukując dla Państwa materiałów, a właściwie tras objazdów, których kilka z ostatnich lat mojej egzystencji w Instytucie (tj. do 1989 r) przekazuję Państwu. 

M.W.: Czy ma Pan pomysł jak można by odszukać materiały dotyczące objazdów, a tras przede wszystkim?

R.K.: Najpierw słowo usprawiedliwienia w imieniu mojej generacji dlaczego nie zadbaliśmy o archiwizację takich materiałów. Proszę, by na nasze neglectio spojrzeli Państwo przez pryzmat swoich informatycznych możliwości, jakże odmiennych od tych sprzed epoki komputeryzacji. Dodać także muszę, że moje pokolenie uprawiało tę grządkę według schematów i zwyczajów już zastanych, a nie było atmosfery do wprowadzania w tej materii zmian i wreszcie może działała tu źle pojęta modestia a pewnie i lenistwo, a najpewniej obie te nakręcające się wzajem postawy łącznie. Ale nic nas tu zwłaszcza jako historyków nie usprawiedliwia. Teoretycznie owe wszystkie trasy, terminy a i osobowe listy uczestników objazdów, jednym słowem pełna dokumentacja powinna się znajdować w sekretariacie naszego Instytutu. Powątpiewam jednak mocno czy ta droga nie jest króciuchnym, ślepym zaułkiem. Od kiedy Uniwersytet dorobił się autokaru, tj. od połowy lat 60. obligatoryjna droga szła przez Sekcję transportu, jeśli oni archiwum zachowali, to może te trasy, szczególnie zagranicznych objazdów, gdzieś u nich są. Pierwszy objazd zagraniczny do Czechosłowacji i Węgier w lipcu/sierpni 1962 r., (Uniwersytet jeszcze nie posiadał własnego autokaru) odbyliśmy transportem Wojskowej Akademii Politycznej, gdzie profesor Herbst był swojego czasu dziekanem. W zamian za korzystanie z ich autokaru zobligowani byliśmy zabrać kilkunastu pracowników tej uczelni. Natomiast, jeśli chodzi o objazdy krajowe, to sprawa jest bardziej skomplikowana. Nawet wtedy, gdy Uniwersytet dorobił się już autokaru przez dłuższy czas jeszcze bodaj czy nie do schyłku lat sześćdziesiątych jeździliśmy, tradycyjnie, samochodami ciężarowymi, czy quasi osobowymi. Ostatni, o ile mnie pamięć nie myli objazd regularną ciężarówką, tzw. budą odbył się w 1964 r. Za każdym razem należało uzyskać zgodę na przewóz ludzi tego typu samochodem. Po tym roku bodaj, takiej zgody już nie dane nam było uzyskać i z PKS-u, gdzie te wehikuły wynajmowaliśmy zaoferowano nam tzw. stonkę tj. ciężarówkę ze stałą, blaszaną budą, którą się jeździło przez parę lat. Nie potrafię powiedzieć, czy poza koncesją dla tradycji były jakieś rzeczywiste, istotne powody objazdów ciężarówkami. Wprawdzie motywowano ten środek transportu stanem naszych dróg, ale te się naprawdę poprawiały i prawie wszędzie można było dotrzeć autokarem. Kultywowano jednak ten sposób, i to było sympatyczne i integrujące, i podtrzymujące tradycję pionierskich, bezpośrednio powojennych lat. W latach osiemdziesiątych, kiedy niesłychanie krucho było też z finansami, odbyło się kilka "objazdów" pociągowych, recte stacjonarnych wypraw do Wrocławia, czy Gdańska. Reasumując myślę, że jeśli Państwo macie zamiar odszukać trasy objazdów poszczególnych roczników to sugerowałbym sprawdzenie w Sekcji Transportu, czy u jej kontynuatora UW, ale przede wszystkim wykorzystanie pamięci zbiorowej, póki jeszcze nie jest za późno.

A.P.: Czy na studiach jeździł Pan na objazdy?

R.K.: Na studiach byłem na obu objazdach, na pierwszym (1960 r.) i drugim roku. Pierwszy rok pamiętam dość dokładnie, mogę przywołać kadrę objazdu i zarys trasy. Opiekunem mojego roku był, wtedy mgr, Andrzej Garlicki. Kadrę tworzyli nadto p. dr Irena Spustek, i chyba dr Barbara Grochulska oraz doktorzy: Benedykt Zientara, i Mirosław Wierzchowski (zapomniany, tragiczny uczeń prof. L. Bazylowa, który wyśpiewywał dobrym głębokim głosem, nie fałszując, rosyjskie wojenne pieśni) oraz, choć tu nie mam pewności, mgr Tadeusz Wasilewski. Pierwszy postój był pod cytadelą w Modlinie, którą objaśniał z samochodu i zza ogrodzenia, w istocie z tego miejsca zupełnie niewidoczną, B. Zientara (nota bene takie właśnie poznawanie Modlina, wówczas zupełnie niedostępnego dla cywilów zdarzało się nie raz jeszcze podczas objazdów; historyk twierdzę mógł jedynie poznać w ramach co dobrych kilkanaście lat organizowanych wycieczek Sekcji Wojskowej TMH). Objazd ten jako region główny poznawał Ziemię Chełmińską wraz z Michałowską, nocleg przypadł w Bachotku nad jez. Bachotek. Poznaliśmy Czerwińsk, Drobin, Golub-Dobrzyń, ale w moją pamięć zapadły najlepiej nie wiedzieć czemu Lidzbark Welski oraz urocza Brodnica, o której najlepsze wspomnienie i pamięć przechowuję nadal. Jeśli chodzi o drugi rok, to pamiętam, że trzon kadry stanowiły tzw. później "Czworaczaki", tj. Uczniowie mojego Mistrza, prof. Mariana Małowista: Henryk Samsonowicz, wówczas już docent (po habilitacji) oraz dr dr B. Zientara i A. Mączak (Obu niestety nie ma już między nami) oraz mgr Andrzej Wyrobisz (wśród moich rówieśników nikt Go nie zaliczałby do tej samej generacji co Trzech poprzednich). Kadrę tworzyli nadto dr Julia Tazbirowa, wówczas prowadziła zajęcia z Nauk Pomocniczych Historii oraz mgr Tadeusz Wasilewski i opiekun roku. Ten tygodniowy objazd, jako cel główny miał Dolny Śląsk, do którego zmierzaliśmy przez łęczycki Tum, Poddębice, Sieradz, Kalisz. Ze Śląska dotąd pamiętam, ze względu na to, że były to pierwsze me tam wizyty: Oleśnicę, Strzelin, Strzelce Świdnickie, Strzegom, Jawor, Świdnicę, Wambierzyce, Kłodzko, Paczków, Otmuchów, Nysę, czy Głubczyce. Powrót przez Oświęcim, gdzie wstrząsnął wszystkimi obóz koncentracyjny, Rabsztyn, i Olkusz kończyło kolokwium w Szydłowcu. Byłem w grupie, której przydzielono farę, a "wyczytany" z jej architektury i wyposażenia obraz przeszłości nadal tkwi w mej pamięci. Jako student uczestniczyłem jeszcze tylko w jednej eskapadzie organizowanej przez Koło Naukowe Historyków, nocnym pociągiem do Zamościa. Koło miało wówczas nikłe możliwości: było biedniej i my byliśmy nie dość zaradni w porównaniu do lat kiedy studiowali np. T. Lis, B. Kaczorowski czy A. Wroński kiedy to Koło organizowało po kilka objazdów rocznie. Spiritus movens owej mojej studenckiej wyprawy był obecny prof. w IH PAN Andrzej Dziubiński, również uczeń Mariana Małowista. Naszym cicerone był, wówczas chyba jeszcze mgr Jerzy Kowalczyk, już wtedy wybitny znawca sztuki Zamościa. Był to pewnie rok 1962 albo 1963. Po skończeniu studiów w roku 1964, od tegoż roku po późne lata osiemdziesiąte, uczestniczyłem, o ile byłem w kraju, prawie we wszystkich objazdach dla studentów II oraz I roku oraz dla studium zaocznego. Wbrew temu co zapisano w Księdze pamiątkowej Instytutu na 75. lecie byłem w istocie przez co najmniej dobre 10. lat odpowiedzialny, choć żadnego formalnego umocowania tu nie było, za merytoryczną stronę objazdów, kierując wieloma z nich. Stroną organizacyjną wszakże zawsze zajmował się opiekun roku.

M.W.: To prawda, że noclegi załatwiano drogą listowną?

R.K.: Telefonicznie, ale należało deklarację ustną potwierdzić listownie. Z reguły chciało się mieć potwierdzenie na piśmie, że nocleg jest zarezerwowany, bo nie było tak, że rynek się otwierał na klienta i w związku z tym dawał możliwość organizowania noclegów ad hoc dla 30.- 40. osób. Zdarzyło się i tak, że opiekun roku de jure nie zarezerwował nigdzie noclegów tj. nie miał potwierdzonej rezerwacji, a i tak przeżyliśmy.

A.P.: Zdarzyło się kiedyś tak, że nie było noclegu?

R.K.: Zdarzyło się tak, że mimo zarezerwowanego i potwierdzonego jak najbardziej formalnie noclegu, mieliśmy problem z nocowaniem. Robiliśmy pętlę bieszczadzką  nota bene "stonką". Nie jestem pewien, czy był to rok na którym była Elżbieta Kowalczyk, obecnie profesor w Instytucie Archeologii UW, czy też rok którego ja byłem opiekunem, a więc byłby to rok 1970. Reforma studiów, którą rozpoczęto w roku akademickim 1973/74, polegająca na skróceniu studiów z 5 do 4 lat (w roku 1977 kończyli więc studia Ci, którzy zaczynali i w 1972, i w 1973 roku) była dla mnie, i o ile mi wiadomo nie tylko dla mnie, swoistą katastrofą: wymieszały mi się wtedy "składy" bez mała wszystkich roczników. A pamiętałem to, zwłaszcza kiedyś, dobrze. Stąd ta moja chronologiczna niepewność. Sądzę wszelako, że raczej chodzi tu o rok 1970, jakby to wynikało z dalszych wywodów. A. Garlicki planował omówienie Planu Wisła, oczywiście w plenerze, na pętli bieszczadzkiej, w okolicach Baligrodu, na jakiejś połoninie. Jednak przez całą trasę padał śnieg, bądź śnieg z deszczem, temperatura przekraczała niewiele 0˚C tak, że zrealizowanie merytorycznego programu in situ nie było możliwe. Przejechawszy pętlę podjechaliśmy do naszego noclegu nad zalewem Solińskim i tu mimo potwierdzonej na piśmie rezerwacji odmówiono nam, objaśniając, że mają ośrodek nieprzygotowany. Tu muszę młodzież objaśnić, że wówczas wszelkie ośrodki campingowe były zmonopolizowane przez Wojewódzkie/Powiatowe Ośrodki Sportu, Turystyki i Wypoczynku, zwane przez nas "zbój wostiw/ postiw". Domagaliśmy się stanowczo noclegu na miejscu; nie pomnę jak to się skończyło, czy przygotowano nam noclegi w miejscu zamówionym, czy musieliśmy podjechać na sąsiedni camping oddalony o kilkanaście kilometrów, dość, że było gdzie nocować i była nawet sala: świetlica czy jadalnia, gdzie mógł się odbyć wykład o Planie Wisła. Zarządzający ośrodkiem przysłuchiwali się tej prezentacji. W parę dni po powrocie przyszedł na nas do UB donos, że przyjechali rewizjoniści, którzy wbrew interesowi państwa opisywali, jak miała wyglądać walka z UPA i realizacja "Wisły". Donos, którego nie widziałem, miał wymieniać z nazwiska tylko mnie. Stąd wnoszę, że był to rok, którego byłem opiekunem i w tym charakterze podpisywałem korespondencję w sprawie noclegów. Było więc moje nazwisko znane gospodarzom miejsca jako jedynego funkcyjnego. Przez pewien czas władze Instytutu i Dziekan borykali się z tą sprawą, bodaj władze partyjne Wydziału były wzywane do Komitetu Warszawskiego, ale do mnie jako nieafiliowanego dochodziły tylko odpryski tych interwencji i połajanek, które chyba nie były nadmiernie srogie. Pikanterii dodaje bowiem fakt, że wśród uczestników objazdu był student Piotr Moczar, syn generała Mieczysława. Wiem jedynie, że do dziekana, był nim prof. Samsonowicz, przychodził "opiekujący" się Wydziałem ubek,  nota bene współpracujący, jeśli nie etatowy pracownik "Rakowieckiej" już od ostatnich lat studiów w naszym Instytucie, z pytaniami co tam Rafał w Bieszczadach narozrabiał.

M.W.: Słyszeliśmy, że się wytworzyło podczas objazdów takie komando studentów, które pomagało w organizacji.

R.K.: Owszem były takie rozmaite spontaniczne akcje, które przeradzały się w usus. Chodziło bowiem i o to by pomóc samemu sobie, by coś przeprowadzić sprawniej czy szybciej, ale nie wszystkie takie działania miały charakter czysto altruistyczny. Niektóre przynosiły konkretne pożytki. I tak odbiór w barach mlecznych, czy innych samoobsługowych lokalach zwłaszcza tego co dobrze podzielne, np. bułek, które zamawiało się "na twarz" i zawsze taką samą ilość, (niezależnie od apetytu uczestnika) dawało szanse przejmowania nadwyżki pozakonsumpcyjnej i rozdziału jej wśród "swoich". Ale takie servis-komando nie było na tyle bezczelne by ograniczać się jedynie do działań które przynosiły profit, przyjmowało, przy cichej aprobacie kadry, oczywiste rozwiązanie, że podaje wszystko i ze wszystkiego też korzysta. Ponieważ takie monopolistyczne działania przeradzały się w sztukę dla sztuki i nabierały cech ludycznych, a jak wiadomo nie wszystko dla wszystkich jest jednakowo zabawne, niektórzy nasi koledzy pozostający poza nabierającym cech mafijnych komandem, nie biorący udziału w redystrybucji dóbr i może nawet wygłodniali mieli pewnie mniej radosny stosunek do naszej nadaktywności. Zabawne, że ten monopol chciały przełamać nasze Koleżanki, oczywiście w żartach, dowodzone przez taką, z której podśmiewaliśmi się, że jest "silna" (wymawiane przez niezmiękczone "s" zgodnie z duchem języków wschodniosłowiańskich). No, ale jak ta "silna" złamała najpierw klucz w zamku, a innym razem zwróciła się do niej wiotka pracownica naszej instytutowej biblioteki z prośbą o pomoc w zniesieniu walizki z hotelowego pokoju do autokaru, to w miejsce radosnego śmiechu pojawiły się łzy. Te serwis-komanda barowe, do których oczywiście tylko jako student należałem były bardziej aktywne na objazdach zagranicznych. Chociaż na krajowych też funkcjonowały i tu się zrodziły. Żebyście Państwo mieli świadomość, czym były bary mleczne, które w czystej formie (a więc bez jakichkolwiek dań mięsnych czy z mięsem) już chyba wyginęły. Dla nas były jedyną ostoją, jeśli chodzi o śniadania. W całej Polsce nie można było zjeść śniadania poza domem, no może za wyjątkiem eleganckich hoteli, co oczywiście przerastało nasze możliwości, a bar mleczny był otwarty od 6 rano dla ludu roboczego i tam od 7 rano można się było pożywić. Co prawda barowe mleczne kawy, kakao, z czasem herbaty (bo i do takiej doszło rozpusty!) nie nadawały sie do picia. Była już wtedy na rynku (choć nie zawsze) zupełnie dobra polska nesca (kilkakrotnie tańsza od zagranicznej, pewexowskiej) o nazwie "Marago" i ją się zawsze zabierało sie na objazd: porządna kawa na śniadanie oraz po obiedzie była zapewniona. Skoro dotknąłem wątku kulinarnego, czy żywieniowego dwa słowa o pozostałych posiłkach. Obiady staraliśmy się tak załatwić, że trasę układało się tak, by około południa znaleźć się w miejscowości, atrakcyjnej pod względem zabytków, na tyle jednak dużej, by można było tam liczyć na dostanie obiadu dla 30.- 40. osób. Na wjeździe do takiej miejscowości zamawialiśmy obiad i zwiedzaliśmy. Z kolacjami było rozmaicie, bo zwłaszcza na prowincji bary mleczne zamykano bardzo wcześnie, bywało, że już o 4 po południu. Zdarzało się, że lądowaliśmy w restauracji, w której zaczynał się dancing (forma rozrywki już chyba wymarła?) z własnym chlebem, serkami topionymi i rzodkiewkami, które się myło w toalecie, a lokal godził się podać nam herbatę. Pamiętam, że właśnie w takiej sytuacji, bodaj to było w Gnieźnie, któraś z Koleżanek zamówiła drugą szklankę herbaty, zaś kelnerka przyniósłszy wrzątek starała się, zdziwiona protestami, spożytkować ponownie, wyrzuconą do popielniczki torebkę wchodzącej wówczas w użycie "jednorazówki".

A.P.: A czy pamięta Pan jakieś anegdoty związane z tymi objazdami?  

R.K.: Nim opowiem anegdotkę wspomnienie całkiem serio, czym w istocie były i co mogły dać uczestnikom objazdy. Kolokwium w Łęczycy w jednej grupie zdawały obecne znane Państwu prof. prof. J. Sikorska-Kulesza, J.Choińska-Mike oraz, niestety nieżyjąca już, L. Mularska, (też pracowała w naszym Instytucie), a także jeszcze jedna, czy dwie panienki. Wszystkie wygadane, pełne entuzjazmu, odpowiadały naprawdę świetnie. I wtedy Benedykt Zientara tak to skwitował w rozmowie ze mną: "więcej na objazdach Ich uczymy, niż przez cały rok”. I z pewnością w odniesieniu do niektórych osób tak być mogło. Kto nie za bardzo przykładał się w sali uniwersyteckiej, a chwycił bakcyla problematyki objazdowej naprawdę sporo mógł skorzystać. Anegdotki… no rozmaite można by tu przywołać. Przytoczę serię, z pierwszego zagranicznego objazdu Instytutu w 1962 r., objazdu kiedy byłem po III roku studiów. Mam nadzieję, że przedstawiana nie będzie zbyt okrutna i surowa dla wojskowych, którzy z reguły w Instytucie, zwłaszcza wśród studentów, nie mieli dobrej prasy. Wspominałem już, że ten pierwszy objazd zagraniczny ze względu na brak autokaru odbywaliśmy z udziałem przedstawicieli Wojskowej Akademii Politycznej. Wśród nas był Kolega, który bardzo się zacinał; tę przypadłość podobno wywołał szok przeżyty podczas bombardowań i palenia Warszawy w powstaniu 1944 roku. Były to początki turystyki w państwach naszego obozu. Zatrzymywaliśmy się na dzikich campingach, co bynajmniej nie było wówczas zabronione ( nota bene nieraz po nocy zdarzało się wybrać przedziwne miejsca biwakowania: poligon, cmentarz - no raczej bliskie sąsiedztwo cmentarza, czy tory kolejowe, które to miejsca przywoływano do określenia klasy biwaku). Wtedy biwakowaliśmy w pełni puszty, a ponieważ sami przygotowywaliśmy na ognisku obiadokolacje należało się zaopatrzyć w wodę w sąsiedniej wsi. Była tam głęboka studnia z kołowrotem, nasze źródło wody. Podszedł do niej najstarszy rangą w naszej WAP-owskiej grupie  pułkownik i tak puścił kołowrót, że naszemu wzmiankowanemu przed chwilą Koledze omal nie urwał głowy. Ten zbladł i był w stanie wydusić z siebie tylko jedno słowo: „W…W… Wiaaa...domo!”. Innym znów razem Antoniemu Mączakowi zaginął angielski przewodnik Fodors'a po Węgrzech z którego korzystał cały autokar. Pyta więc tegoż oficera, a ten bezrefleksyjnie: „Ja w życiu żadnej książki w ręku nie miałem!” No więc w powrotnej drodze atmosfera była naprawdę gęsta: wojskowi szykowali się do puczu i przejęcia kierownictwa objazdu. Znamienne, działo się to na granicy polsko-czeskiej, ale już po polskiej stronie, gdy odpadły problemy językowe. Na ostatnią obiadokolację, ze wszystkich pozostałych produktów: bulionów, zup w proszku rozmaitych smaków, makaronów, konserw wszelakich, ryży itp., uwarzyliśmy wyjątkowo gęstego eintopffa. Wszystko co nie poszło na kolację, a była tego ładna plastikowa torba, udało nam się ciepnąć nocą, przez okno na śpiącego wzwyż wzmiankowanego oficera. Co wtedy i następnego dnia się działo lepiej zamilczeć. Może to były dość grube, nie najlepszej klasy zabawy, ale... tacy byliśmy! Nie ma co przedstawiać się w lepszym świetle. Dość wspomnieć, że jedna z woźnych Instytutu, wcale niełatwa osoba, na wiadomość, że Michał Tymowski i ja mamy być zatrudnieni w Instytucie miała głośno jęknąć: "Jezus Maria"!

A.P.: Profesor Tymowski opowiadał nam, że bagaże wożono na dachu autokarów.

R.K.: Tak, oczywiście, tym się charakteryzował stary "jelcz": nie miał schowka pod podłogą.  Nota bene wymieniona Sekcja Transportowa zamontowała w tym miejscu wielki zbiornik na paliwo i na tym wulkanie wypełnionym zatankowaną w kraju ropą przemierzyliśmy pewnie pół Europy i jakoś nic się nie stało. Pewnie, nie chwalący się, mój patron archanioł Rafał, opiekun podróżnych miał nad nami pieczę. Nie powiem, że bez satysfakcji przyjęliśmy sytuację, kiedy to naszym kierowcom zabrakło paliwa w polu, na wiele kilometrów przed polską granicą; poratowani zostali przez miejscowego traktorzystę.

Załadunek bagaży należał do Michała Tymowskiego i do mnie. Wypracowaliśmy szybko sposób układania bagaży, który zakładał, nie wchodząc w szczegóły, że wszystkie walizy powinny znaleźć się pod autokarem o wyznaczonej godzinie. Na tym tle oraz wokół problemu podawania wcale ciężkich waliz (niektórzy z Kolegów zabierali na objazdy całe biblioteki, które studiowali podczas przejazdów!) po wąskiej drabince, prawie na wysokość pierwszego piętra, dochodziło do ostrych konfliktów z młodszymi Kolegami, które musiała łagodzić kadra. Owej opieszałości dostarczania bagaży do załadunku byłem zresztą ofiarą. W Bukareszcie, w samo południe, kiedy upały ówczesne sami Rumuni określali jako lato stulecia, wybrałem się do załadunku bez nakrycia głowy co się skończyło ostrym porażeniem słonecznym. Konsekwencje były przykre, bo poza wysoką dokuczliwą gorączką, jako chory odcięty zostałem od kazionnego winka: przypadał wtedy 22 lipca, a więc święto państwowe PRL, było wystarczającą okazją do okolicznościowego bankietu.

A propos naszych archaicznych autokarów dodatkowy ekskurs. U schyłku lat 60. skończył się pierwszy, pionierski okres "na dziko" biwakujących objazdów. Należało korzystać ze zorganizowanych kempingów. Wjazd mało zwrotnego, załadowanego górą bagaży jelcza budził zwłaszcza we Włoszech, także w Jugosławii ironiczne uśmiechy politowania, szczególnie u męskiej części miejscowych wczasowiczów. W miarę jednak, jak z autokaru zaczęły się wysypywać nasze studentki owe złośliwe błyski męskich oczu zmieniały się w spojrzenia pełne aprobaty i podziwu, by osiągnąć stan pełnego zbaranienia. Zaraz też było wielu chętnych do pomocy przy rozbijaniu namiotów!

A.P.: Jeżeli chodzi o wejścia do zabytków, zarówno podczas krajowych, jak i zagranicznych objazdów, czy były z tym problemy?

R.K.: To pytanie, o ile dobrze rozumiem intencje, rzecz sprowadza do obiektów sakralnych. Otóż zwykle było z tym dobrze, a niejednokrotnie objazdy były bardzo serdecznie przyjmowane. Zdarzały się oczywiście obiekty zamknięte, których nie dawało się sforsować. Ale, nawet przy braku na miejscu duchownych, kontakt jeśli nie z księżą gospodynią to z kościelnym, czy organistą sprawę załatwiał. Jednak po refleksji stwierdzam, że wraz z upływem czasu i nasilającą się liczbą kradzieży z obiektów sakralnych, trudności rosły. Kołacze się po mojej pamięci, że były nawet projekty moich młodszych Kolegów, nadmiernie przywiązanych do pracy XIX-wiecznych kancelarii, by awizować wcześniej swój przyjazd kustoszom kościołów. Pomysł ten, z wielu względów, jak najsłuszniej nie został, "za moich czasów", zmaterializowany. Może obecnie objazdy mają z dostaniem się do kościołów większe problemy. Moje indywidualne doświadczenia z ostatnich lat nie wskazują na jakieś nieprzezwyciężalne pogorszenie. Zawsze jednak było z tym bardzo różnie i pamiętam, że podczas ostatniego objazdu w którym brałem udział, na Warmię w 1989 r. zastałem w jednej z miejscowości Dom Boży jaki być powinien, otwarty, niedobrze jednak, że niepilnowany; a udało się tam rozpoznać nieznaną, przynajmniej wówczas, literaturze, późnogotycką, ok. 40. centymetrową figurkę Matki Boskiej, przymocowaną nad wyraz nieumiejętnie do barokowej loży kolatorskiej, chyba nie należącej do pierwotnego wyposażenia kościoła. Przypomina mi się wszakże jedna miejscowość, gdzie ilekroć docierałem z objazdem zawsze natrafiałem na niechęć udostępnienia świątyni i niemiłą atmosferę. Chodzi tu pokamedulskie, podstaszowskie Rytwiany fundowane przez ostatniego z Tęczyńskich, położone prześlicznie wśród pięknych lasów na niewielkiej polanie. Wiodła do nich po części brukowana, po części gruntowa droga o szerokości w najlepszym przypadku małego fiata. Kościół zachował się prawie na jotę niezmieniony od czasów jego budowy w latach 30. XVII w. Z czasem zorientowałem się, że to było miejsce skazania rezydującego tam duchownego za jakieś pewnie nienajcięższe przewiny. Ksiądz zawsze był przy pracy, a to przy sianokosach, a to przy innych zajęciach gospodarskich, czuło się tam ubóstwo zgoła ewangeliczne. I wszystko to razem powodowało marginalizację i frustrację kustosza, w efekcie niechęć do jakichkolwiek kontaktów z nieznajomymi. Przypominam sobie również, rzeczywiście jakieś istotne problemy, w latach 80. z wejściem do kolegiaty w podłęczyckim Tumie, co najpewniej było spowodowane dużą liczbą docierających tam wycieczek.

A.P.: Zwiedzano od rana do nocy, prawda? Czy byli jacyś pracownicy naukowi, którzy zostali zapamiętani przez to, że w deszczu albo upale oprowadzali?

R.K.: Od rana do nocy oczywiście, ale nie wedle astronomicznej miary, tzn. nie dłużej niż od 8.ej do 19.-20.ej z przerwą na obiad. A więc ok. 11 godzin wliczając w to przejazdy. Warunki pogodowe nie determinowały oprowadzania. Ani deszcz ani upał nie były przeszkodą. A w czasie przejazdów w pionierskich czasach nad ciężarówką rozpinało sie plandekę, zwaną budą. Później jak lało niemiłosiernie, zwiedzało się à la americaine, z autokaru, ale były to naprawdę wyjątki. Częściej maszerowało się po pas w mokrej trawie na jakieś odludne grodzisko, przy kropiącym deszczyku, jak złapał w drodze na otwartej przestrzeni. Na objazdach pracowało się naprawdę intensywnie i wszyscy pracownicy oprowadzali, jak się zdarzyło, to i w deszczu i w upale. Wyjątków nie było. W annałach objazdowych, w tym względzie, powinien być odnotowany objazd rumuński (lipiec/sierpień 1963), odbywający się (o czym już wspomniałem) w trakcie wyjątkowo gorącego lata. Efekt był taki, że do ostatniego etapu zwiedzania profesor Samsonowicz dopuścił kilkanaście tylko osób. Pozostali: chorujący, osłabieni etc., a czego tam nie było: kłopoty z sercem, ciśnieniem, żołądkiem, oddychaniem, migdałkami itd. zostali zatrzymani w akademiku w Suczawie dla wzmocnienia i podkurowania się. Znalazłem się, wprawdzie jako rekonwalescent po porażeniu słonecznym, wśród tych silnych szczęśliwców, i dzięki temu mogłem poznać wspaniałe polichromowane, także z zewnątrz, cerkiewki Bukowiny: w Voronetz, Gura Humurului i Suczawicy, w tej ostatniej miejscowości dla mnie najpiękniejsza, choć mniej znana, również ze względu na prześliczne położenie. Nigdy więcej, choć jeździłem niemało po świecie, nie dane mi było tam być ponownie, nad czym ubolewam.

M.W.: A podczas kolokwiów, zdarzały się jakieś przeszkody?

R.K.: Nie odnotowuję wielu wpadek o takim charakterze. Ale warte może przypomnienia, że grupa, która na kolokwium miała "do zrobienia" grodzisko w Ostrowitem, czy w Osieku - w każdym razie opodal Brodnicy - zaprowadziła nas nie na miejsce grodu, ale na czoło moreny, tam wszystko zręcznie objaśniając. Broniła się świetnie i wcale nieźle zostało to ocenione. Bywało, że czasu brakowało, były kłopoty z uzyskaniem dostępu do wnętrz (kadra premiowała jednak zaradność). Nie bolało nas to, że podczas kolokwiów korzysta się z literatury, informacji miejscowych etc., ale to że wykorzystuje się te informacje bezkrytycznie. Kadra traktowała tę możliwość sprawdzenia umiejętności naprawdę serio. Przykre było, że konstatowano radykalne różnice w przyswajaniu  objazdowej wiedzy w obrębie jednego roku, a nawet w grupie przyjacielskiej. Bodaj, ale nie wiem czy to nie jest konfabulacja wywołana Państwa pytaniem, czy nie byłem na objeździe, który miało kończyć kolokwium w Lublinie, ale lało tak niemiłosiernie, że od tego sprawdzianu odstąpiono.

A.P.: Czy zachował Pan w swoje pamięci jakieś spektakularne spóźnienia na objazdy czy też podczas objazdów?

R.K.: Dwie takie sytuacje z pierwszego objazdu zagranicznego. W Zwoleniu, na Słowacji, spóźnili się na zbiórkę wyjazdową, a autokar ruszał bodaj na granicę węgierską, dwaj Koledzy. Profesor Samsonowicz świadom braku kompletu dał jednak sygnał do odjazdu. Zaplanował oczywiście, że spóźnialskich nie zostawi. O ile pamiętam autokar należało jeszcze zatankować. Ale spóźnieni to nie były gapy, o nie! Zręcznie ustawili się na obligatoryjnej dla naszej trasy pierwszej krzyżówce. Na tym samym objeździe jedna z naszych Koleżanek naprawdę nie grzeszyła punktualnością i wszystkim to doskwierało. Któregoś upalnego ranka, w pełnym słońcu, wypełniony autokar roztapia się czekając pod akademikiem, na pannę T.N. Monitujące ją Koleżanki kolejno donoszą: "że już zaraz"!, "już"! Ale mija kolejne 10 minut, wśród kadry coraz większe zdenerwowanie, wreszcie wysłano mnie. Zastaję Pannę z maseczką na twarzy; oświadcza, że maseczka musi jeszcze "popracować" 10 min. i zaraz wtedy będzie gotowa. Te wiadomości tak, jak je odebrałem, może nie nazbyt to chwalebne, przekazałem w autokarze. I tu... nastąpił w pełnym milczeniu, bez wystrzału, sprinterski bieg Kierownika objazdu po schodach w akademiku przy Kalvin utca. Wraca z Panną N., ale bynajmniej nie natychmiast, należało przecież zmyć maseczkę. Zamilczę, co się później działo. I jeszcze jedna anegdotka o spóźnionym, którą znam z opowiadań Profesora Samsonowicza; opowieść nie pozbawiona heroizmu, nie musi być więc anonimowa. Pan Czetwertyński (oczywiście z tych Czetwertyńskich, studiował w latach 50.) spóźnił się na wyjazd objazdu swego roku z Warszawy. Wiedząc, w jakim kierunku rusza objazd wsiadł w taksówkę i jechał nią tak długo póki mu starczyło mu pieniędzy, poczym kontynuował podróż w kierunku pierwszego przewidzianego postoju na piechotę. Okazało się, że wyprzedził objazdową ciężarówkę, bowiem to ona Go właśnie dogoniła.

M.W.: Może tym razem takie nietypowe pytanie. Czy są jakieś przedmioty, bez których nie wyobraża pan sobie wyjazdu na objazd?

R.K.: Kiedyś jeździło się z grzałką. Mam nadzieję, że nie zaginęła jeszcze znajomość tego przyrządu i nie muszę go objaśniać na wzór szwejkowego pułkownika Krausa von Zillergut, zwłaszcza, że to miano przypisywano komu innemu w Instytucie. Więc nie wyobrażam sobie, żeby bez grzałki można było jechać. Teraz to już pewnie w każdej miejscowości można dostać herbatę, czy kawę. Zapytajcie jednak pana profesora Tymowskiego, czy on jeszcze czeka na herbatkę, którą zamówił był przed trzydziestoma paru laty do "numeru", w hotelu w Cieszynie.

A.P.: Jak na zagranicznych objazdach wyglądały kontakty z ludnością miejscową?

R.K.: Bynajmniej nie były rozbudowane. Ograniczały się do niezbędnego minimum. Podczas pierwszego objazdu siedzieliśmy np. na dzikim campingu nad Balatonem. Bodaj z tydzień. Biwakowali tam również Węgrzy, ale kontakty z Nimi były zerowe. Być może profesor Tymowski już Państwu opowiadał, że w delcie Dunaju poszukując pitnej wody lepiej porozumieliśmy się z wsiowym matołkiem niż z całą tamtejszą wiejską społecznością. Ale były też spotkania spontaniczne np. w Tibilisi, gdzie Gruzini spoili kilku z nas prawie do nieprzytomności. Tam, jak Państwo zapewne wiecie biesiadę prowadzi tamada, który wznosi mniej czy bardziej poetyczne toasty i nie pije się póki wszystkie kielichy nie zostaną opróżnione. Nasi Gospodarze tempo raczej forsowali. Dość powiedzieć, że Oni pili za to, by Gruzja miała jeszcze raz takiego orła jak Stalin, my zaś by ten orzeł do nas nie doleciał. Od nich dowiedzieliśmy się też, że Josef Wisarionowicz nikogo nie kazał zabić, co po dłuższej refleksji jednak sprostowano: "Jednak tak! Jednego! Ale to był szpieg!"  Zasadna byłaby taka generalizacja: w pierwszych latach kiedy objazdy organizowano bez prawie, niczyjego pośrednictwa, kontakty z miejscowymi były prawie żadne. Kadra tylko miała jakieś zobowiązania towarzyskie ex re udostępnianych akademików etc. Z czasem gdy niczego nie można było załatwić bez udziału i pośrednictwa instytucji turystycznych, zwłaszcza w republikach sowieckich organizowano mniej lub bardziej oficjalne, mocno zakrapiane wstriecze. Należały one do sowieckiego rytuału. Ot takie to były kontakty. Pewnie bywało, że nawiązywano jakieś znajomości, utrzymywano korespondencję, ale byłoby to raczej sporadyczne; w każdym razie w mojej świadomości specjalnych śladów nie pozostawiło.

M.W.: Takie wyjazdy bardzo integrują, prawda? Na ile zmieniają relacje w grupie między kadrą naukową a studentami?

R.K.: A oczywiście, że bardzo. Ludzie się poznają, rozumieją się lepiej, stają się sobie bliżsi. Ot, takie utarte banały, oczywiste oczywistości. Ta więź lepiej się pogłębiała w latach pionierskich, kiedy wieczorami siedziało się przy ognisku, Michał Tymowski grał na gitarze, śpiewał i owa integracja i relacje kadra-studenci postępowała i szybciej i głębiej. A ex Sybirak profesor Jan Kancewicz przypominając zauralskie doświadczenia, przy ognisku z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach twierdził, że to najprzyjemniejsza w życiu sytuacja. Nota bene tenże J. Kancewicz, gdy okazało sie, że ktoś zgubił swój kubek (a raczej, przez pomyłkę, oddał swój garnuszek miejscowym, którzy w upały ratowali nas wodą) i od razu daje się odczuć deficyt tych naczyń, natychmiast odtłukł uszko od swego garnuszka, by go w ten sposób zaznaczyć. Ale i na cywilizowanych polach kampingowych bez ogniska, ale przy gitarze też było wcale nieźle, również przy winku, czy czasem na Bałkanach przy rakiji. Było przyjemnie. Proszę jednak pamiętać, że owa integracja nie postępowała jednokierunkowo; zdarzały się załamania. Niech za swoisty przykład posłuży tu przywoływany przeze mnie objazd do Leningradu, Rygi i Wilna (1967 r.). Na przedwyjazdowym zebraniu Profesor Samsonowicz surowo zapowiedział by Panie studentki, wyjątkowo urodziwe i zgrabne na tym roku nie zbierały żadnych toalet modnego wówczas bardzo mini. W Warszawie noszono się krótko i była obawa by nie siały zgorszenia wśród wschodnich przyjaciół. Już na granicy gdzie nas spotkała przydzielona do opieki, oficjalnie pracownica biura turystycznego i chyba jednocześnie nie tylko Konsomołu, bodaj Tania, nosząca się, dość krótko, polecenia Kierownika objazdu dotyczące mody zaczęły budzić co najmniej wątpliwości. Dramat jednak rozegrał się dopiero w Wilnie, gdzie spędziliśmy ok. tygodnia. Tu miejscowa młodzież płci żeńskiej, a najgorsze, że i dwie wysokie, długonogie, hoże Litwinki, które jako przydzielone do opieki stale nam towarzyszyły, nosiły mini do połowy uda. Że profesor Samsonowicz to przetrwał, że nie został zagryziony to jeszcze jedno świadectwo Jego umiejętności dyplomatycznych i przystosowawczych (adaptacyjnych).

A.P.: Z perspektywy czasu, co było najważniejsze?

R.K.: Czy chodzi o opozycję między przekazywaną/odbieraną wiedzą a integracją i relacjami kadra/studenci? Myślę, że taka opozycja nie całkiem jest zasadna. Z tego punktu widzenia ważniejsza wydaje mi się opozycja objazdy krajowe – objazdy zagraniczne: te pierwsze bardziej uczyły, te drugie bardziej 'humanizowały" wzajemne relacje. Ale jest to tylko problem proporcji, jakby dialektyk powiedział problem ilościowy bo np. roli kulturotwórczej objazdów zagranicznych Instytutu Historycznego nie sposób przecenić. Na objazdach ludzie, którzy mieli jako takie otarcie o zabytkoznawstwo, o turystykę, krajoznawstwo, czy nawet głębszą wiedzę na temat architektury, urbanistyki itd., otrzymywali przede wszystkim możliwość rozpędu dla własnej aktywności w tym zakresie. Pamiętam, że po pierwszym roku, wybrałem się autostopem na indywidualny objazd Wielkopolski. Pod katedrą we Włocławku poznałem urocze studentki PWST z Krakowa (one też interesowały się zabytkami) i wyprawa zakończyła się nad morzem. Najważniejsza wydaje mi się inspiracja, złapanie bakcyla konieczności poznawania kraju. Chodzi o to, że jak chce się poznać przeszłość, to nie można jej zrozumieć bez znajomości współczesności, a współczesności żadnego kraju nie można poznać tylko przez pryzmat stolicy, czy uniwersyteckiego podwórka. To jest najistotniejsze i najważniejsze w objazdach. 

Oczywiście należy kształcić i rozwijać nabywane umiejętności. Pamiętam jak dziś, kiedy profesor Samsonowicz pierwszego dnia objazdu mojego II roku, zrobił w Sieradzu przepytankę ze styloznawstwa przy wczesnobarokowym, czy późnorenesansowym obramienu wmontowanym w, o ile pamiętam, późnogotycki mur. Wiele z tym było kłopotu, nie potrafiliśmy tego w miarę precyzyjnie stylistycznie określić, ja też nie. Nie wiem czy obecnie aprobowany jest manieryzm, czy nie jest wyklęty? Daję świadectwo mojej ówczesnej niewiedzy. Potrafiłem wówczas odróżnić romańszczyznę od baroku, ale, określić, czy coś jest z 1620 czy z 1540 r., nie, wtedy tego nie umiałem, ale rozwinąłem w sobie te zainteresowania. Bodźca i to wyjątkowo ostrej ostrogi dało mi pierwsze doświadczenie oprowadzającego. Było to już po obronie dyplomu, ale przed rozpoczęciem pracy w Instytucie, w czerwcu 1964. Partycypowałem w oprowadzaniu po Toruniu. To była naprawdę katastrofa. Cud, że przepiękny Toruń się nie zapadł. Gorzej, że i pewności siebie nie brakowało.   

A.P.: Bardzo długo było tak, że na objazdy jeździli nie wszyscy studenci, teraz to jest obowiązek.

R.K.: W trakcie moich studiów na objazd kwalifikowano lepszych studentów, co było nie tylko ademokratyczne i niepoprawne politycznie, ale chyba i sprzeczne z prawem. Nikt, o ile pamiętam nie kłopotał się tym, że ci koledzy którzy na objazd nie pojechali nie mają odpowiedniego zliczenia, wpisu do indeksu itp. Z czasem jakoś to uregulowano i kategoria "nieobjazdowiczów" musiała problematykę objazdową zaliczyć w trakcie kolokwium. Sytuacja była dynamiczna. Był więc taki okres, kiedy była selekcja przedobjazdowa na obchodzie po Warszawie, były jakieś kolokwia i Ci najlepsi się tam kwalifikowali. To rozmaicie bardzo bywało, również tak, że liczba miejsce bywała niewypełniana, chociaż to raczej rzadko, z wyjątkiem studentów zaocznych. Objazd był postrzegany jako, bo ja wiem, jako swoista nobilitacja, że jest się w tej grupie.

A.P.: Środki na objazdy były uniwersyteckie, prawda?

R.K.: Była dzienna dieta obowiązująca cały kraj przy służbowych wyjazdach, a tak traktowano oczywiście objazdy, która do lat 80. wynosiła 19 zł 20 gr. Ale to jednak nie wystarczało i pobierano osobową składkę pracowniczą i studencką w wysokości: przy objeździe trzydniowym – 20 zł, przy siedmiodniowym – 100 zł. Średni zarobek miesięczny wynosił wtedy ok. 2000 zł tj. 20 dolarów oczywiście wg kursu czarnorynkowego. Składka więc nie była uciążliwa i nie sądzę, żeby była ona barierą, która uniemożliwiała, przynajmniej aktywniejszym, udział w objeździe. Nawet znaczniejsze opłaty przy ok. trzytygodniowych objazdach zagranicznych, ok. 1500-2000 zł, były do zgromadzenia. Funkcjonowały wtedy na uczelniach studenckie spółdzielnie, "Plastusie" i inne dające możliwość rozmaitego zarobkowania: sprzątania, malowania, transportu, mycia okien itp. Z reguły były to proste prace fizyczne. Na marginesie, wspomnę, że tam wtedy bardziej dynamiczni tworzyli w środowisku studenckim zręby powojennej kapitalistycznej przedsiębiorczości: sprowadzali rozmaite maszyny do cyklinowania, wiórkowania itp., które wynajmowali mniej zaradnym czy nieposiadającym kapitału zakładowego czarnoraboczym. Z reguły to były kierownictwa owych studenckich spółdzielni.

A.P.: Składki były przeznaczone na  wspólnie posiłki?

R.K.: Tak, oczywiście. Była wielka równość, oczywisty egalitaryzm. Jedynie kierowcę jako ciężko pracującego fizycznie, który zresztą był na naszym "garnuszku", czasem wyróżniano. Kierowcy, zwłaszcza jak był sympatyczny i wypełniał nasze życzenia, tzn. podwoził nas czasami uciążliwą, niełatwą drogą pod obiekty, proponowało się poza tym co spożywali wszyscy coś extra, np. na śniadanie podwójną jajecznicę; ale o żadnych frykasach nie było mowy. Kierowca oczywiście jadał z nami, z całym objazdem, z reguły przy stole, gdzie siedziała kadra, bo niezależnie od integracji kadra musiała omówić w swoim gronie to i owo, no... i integrować się w grupie własnej!

A.P.: Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z kierowcami, to jest taki składnik często pomijany a okazuje się, że wiele było śmiesznych z nimi związanych sytuacji.

R.K.: Zanim objazdy zaczęły wykorzystywać uniwersytecki autokar tj. gdzieś do późnych lat 60. jeździło się po kraju, jak wspominałem, wynajmowanymi ciężarówkami, w ostatnim czasie półosobowymi, tzw. "stonkami". PKS (Państwowa Komunikacja Samochodowa), oczywisty monopolista swą bazę tych pojazdów miał na Szmulkach, na ulicy Księcia Ziemowita, w okolicy przez Boga i ludzi zapomnianej. Jeździło się tam czasami dla różnych uzgodnień, również dotyczących kierowcy. Prosiliśmy o już nam znanego, sprawdzonego. Z lat studenckich zostało w mej pamięci nazwisko kierowcy objazdu  mojego II roku: P. Sadowski. Charakteryzował się on naprawdę baaardzo głośnym snem. Pierwszy nocleg wypadł w Kaliszu, w stanicy wodnej nad Prosną. Spało się w długiej, wąskiej sali, chyba zresztą koedukacyjnej. Pan Sadowski oczywiście razem z nami, w jej końcu. Dobre kilkadziesiąt metrów od Jego łóżka, bodaj w drugim od tej sypialni pomieszczeniu zorganizował się stolik brydżowy (brydż to wielka namiętność i wypoczynek dla profesora Samsonowicza, a mój rok miał wcale dobrego gracza więc tym bardziej gra była interesująca) i stosunkowo rychło po rozpoczęciu robra słychać ryk jakiś dziwny, naprawdę ryyyk. Któryś z nas został wysłany dla sprawdzenia co się tam dzieje. No i okazało się, że to tylko pan Sadowski usnął. Oczywiście budzenie Go było zakazane. Gdzie więc była możliwość, tu egalitaryzm niknął, kadra brała pokoje jak najdalej od pana Kierowcy. Jeszcze ostatnią noc w Rabsztynie przespaliśmy wspólnie na "zbiorówce", pokotem na wypchanych słomą materacach, ale to była krótka noc bo pokładliśmy się spać, ze względu na pana Kierowcę, jak dniało; noc całą przepędziliśmy w ruinach tamtejszego zamku. Pamiętam niewyspanie dobrze: po pobudce, a jeszcze przed śniadaniem byłem przepytywany w Olkuszu z jakiegoś klasycystycznego budynku, który należało określić stylistycznie i zadatować. Odpowiadając, prawie spałem na stojąco. Sądziłem, że temu właśnie zawdzięczam wyrwanie do odpowiedzi, ale powód był inny. Jak zrozumiałem to później, widać były jakieś wątpliwości co do mojej wiedzy i był to sprawdzian na tę właśnie okoliczność. Kadra komponowała bowiem grupy na kolokwium, które czekało nas za parę godzin, ze względów oczywistych, z osób reprezentujących podobny poziom. Wracając do pana Sadowskiego: był kierowcą znakomitym i pamiętam zgotowaną mu owację, gdy swym starem wwiózł nas na Ślężę, z emocji i zdenerwowania czerwony jak burak, czy nie zarżnie silnika. Inny pekaesowski kierowca, któremu należy się tu wzmianka to pan, bodaj Tadeusz, na pewno Her. Kilka lat woził objazdy. Był wędkarzem, z wielkim pożądaniem patrzył na puszki z kawą Marago. Nie interesowała go zawartość, tylko opakowanie, które doskonale nadawało się na robaki. Z niedowierzaniem i powątpiewaniem w oczach przyjął pierwszą deklaracje, że każda pusta puszka będzie dla niego. Takie to bywały małe radości kiedy brakowało wszystkiego. Czy obecnie, kiedy wyspecjalizowany sklep dysponuje pewnie kilkunastoma pojemnikami na przynętę, ta autentyczna frajda sprawiona panu Herowi jest zrozumiała? Kiedy więc zakończył się przedłużony pionierski okres objazdów ciężarówkami, żałowało się nie tylko utraty możliwości integracyjnych jakie ten transport stwarzał, ale i utraty "starych", wypróbowanych kierowców. Sądzę, że spośród kierowców uniwersyteckich na szczególną pamięć zasługuje pan Józef Kasprzak miły, spokojny, kulturalny, świetny kierowca. Byłem z Nim w wielkiej przyjaźni, ale żadna anegdotka, którą można by tu przytoczyć na myśl mi nie przychodzi oraz również pełny wszelakich walorów p. Grosiak, bodaj również Józef. Może na koniec tylko dla ew. przypomnienia uczestnikom objazdu węgierskiego: jak kierowcy z WAP-u określali, czy charakteryzowali stale spóźniającą się T.N?!.  

A.P.: Czy zdarzały się pomyłki kadry podczas objazdu dotyczące zabytków?

R.K.: Zdecydowanie i to różne..., różniaste. A to ktoś zamiast pod gotycki zamek podjechał pod wieżę ciśnień, a to pomylono bezstylowy sakralny "szopo-barak" z gotykiem mazowieckim i wygłoszono przy niej prelekcję itp. Niech one pozostaną anonimowe. Poręczniej mi mówić o własnych "osiągnięciach": pomyłkach i wpadkach. Na przykład podczas, co prawda pierwszego oprowadzania, po Toruniu nie tylko błędnie datowałem figury belki tęczowej u NMP na I poł. XVII w., gdy w rzeczywistości pochodzą one z poł. następnego stulecia i wykłócałem się jeszcze, gdy profesor Samasonowicz zwracał mi dyskretnie uwagę. Nie wiem, czy funkcjonuje jeszcze przyjęta spontanicznie chyba w początku lat 70. skala określania jakości i rangi obiektów we "frampolach". Jeśli się jeszcze kołacze, to zapewne, jak w podobnych sytuacjach często bywa, bez świadomości genezy. Miałem ambicje wprowadzania do objazdów, nieodwiedzanych, małoznanych czy wręcz nieznanych miejscowości i wizytę Frampola przeforsowałem. Frampol to osada położona na obrzeżu Roztocza założona jako miasto przez Franciszka (stąd nazwa, Franpolis) Butlera ok. 1715 r. na idealnym planie: z kwadratowym rynkiem, z ulicami wybiegającymi z jego naroży pod kątem 45º, które przy kolejnym bloku zabudowy tworzą 4. małe rynki itd. To wszystko na planie bardzo pięknie wygląda, ale w terenie znacznie już gorzej, zwłaszcza , że owo "miasto" innego budownictwa niż drewniane się nie dorobiło i uszczerbki w substancji są bardzo znaczne, m. in. spowodowane we wrześniu 1939, podczas zbrodniczej, propagandowej chyba akcji urządzonej przez Wehrmacht (nota bene film z tego czasu bardzo często bywa emitowany, szczególnie w rocznicę wybuchu wojny, a szalejący pożar "ulicy stodolnej" robi niesamowite wrażenie). Rzeczywiście, w naturze, in situ, nie powala Frampol na kolana. Podkpiwano więc i żartowano ze mnie bez miary, po co żeśmy się tu zatrzymali, przecież miejscowość na to zupełnie nie zasługuje itp.; w konsekwencji przyjęto spontanicznie, że nic słabszego niż Frampol się nie znajdzie, a klasa tej miejscowości to kelvinowskie 0. I zaczęto mierzyć walory miejscowości i obiektów we "frampolach". Na przykład coś bardzo miernego oceniano na nie mniej niż 10 frampoli. I tak to się przyjęło i trwało; a może trwa jeszcze?... Później znacznie w Adama Miłobędzkiego "Architekturze polskiej XVII wieku" (1980 r.) wyczytałem, że urbanistyka nasza tego stulecia nie dała takich rozwiązań jak XVI wiek Zamościem, a XVIII Frampolem i starałem sie przyjętą w naszym Instytucie "łżeskalę" zrewaloryzować. Bezskutecznie jednak. Rekapitulując: latem zeszłego, 2009 r., w trakcie rowerowej wyprawy po Roztoczu zawadziłem o Frampol. Nie powala on nadal, a nawet jest jeszcze gorzej niż było; polską Palmanova nie da się go mianować. Inna znowu wpadka, tym razem raczej niezawiniona przeze mnie, dotyczyła komandorii joannickiej w Chwarszczanach na Pomorzu Zachodnim, które objazd tak jak Frampol odwiedzał po raz pierwszy. W kościele obiecywałem późnogotyckie polichromie. Profesor Benedykt Zientara, do którego badawczo należał ten region bardzo był Chwarszczanami zainteresowany. Jako oprowadzający wpadłem pierwszy do kościoła by sprawdzić, czy da się jeszcze kościół obejrzeć przed zbliżającym sie nabożeństwem majowym. Rozejrzałem się, śladu polichromii. Kościół świeżo pobielony. Zwracam się pytająco do krecącego się ministranta: " Tu były takie malowidła na ścianach!?" - "A były" odpowie rezolutnie.- " I co się z nimi stało" - "Jak to co? Pan [bodaj] Burakowski zamalował" – "A kto to jest pan Burakowski" – "Jak to kto, pan kościelny". Do kościoła wchodzi cała grupa. Benedykt Zientara w czołówce. Rozgląda się i widzę, że zgodnie z charakterystycznym dlań odruchem brwi wznoszą się Mu do połowy czoła. Przytaczam swą rozmowę z ministrantem: brwi Benedykta sięgają nasady włosów. Po ubolewaniu nad barbarią opuszczamy zawiedzeni Chwarszczany, pocieszając się, że może p. B. solidnie pobielił kościół i w ten sposób zachował te polichromię na długo. Bodaj, czy bardziej jeszcze nie żałuję tego, iż nie jestem pewny nazwiska kościelnego: by anegdota była całkowitym autentykiem. Ok. 35. lat zrobiło swoje; a tak się zapewniałem, że będę pamiętał każdy szczegół bez zapisywania. Nie liczcie na pamięć! Zapisujcie!