Jesteś tutaj

Z Warszawy na objazd mieliśmy wyjechać w poniedziałek o godzinie 8.00 rano. Jednak o 22.00 w niedzielę zadzwoniła Marta Kuc - jedna z organizatorek wyjazdu, informując, że jest pewne opóźnienie z powodu autokaru, to znaczy, że jest on cały czas sprawdzany, bo to daleka droga, więc żeby było bezpieczniej, wyjedziemy nie o 8, ale o 1400.

Następnego dnia parę minut po wyznaczonej godzinie wjechało na teren Uniwersytetu Warszawskiego białe Iveco, nieduże, chyba na 28 osób. I od razu pojawił się problem. Wyjazd miał trwać 12 dni, więc każdy z nas miał pokaźne walizki. Okazało się, że Iveco ma luki bagażowe z tyłu, gdzie udało się upchać jedynie parę toreb, natomiast największe walizki musiały iść do środka, na tył autokaru. W efekcie samo pakowanie zajęło nam dwie godziny i dopiero przed 16.00 wyjechaliśmy z terenu Kampusu Głównego. Teoretycznie pierwszy nocleg miał być już na terenie Niemiec, o ile dobrze pamiętam, w Heilbronnie. Zaraz po wyjeździe z Warszawy kierowcy skręcili na pierwszą stację benzynową, potem na kolejną, gdzie zatankowali i coś porobili przy autokarze. Po chwili po raz trzeci w ciągu godziny zjechaliśmy na stację benzynową. W tym momencie pojawił się niepokój, co się dzieje. Kiedy tak staliśmy prof. Wojciech Kriegseisen, który był kierownikiem objazdu, podszedł i zapytał, czy coś się stało. Jeden z kierowców, Boguś (było ich dwóch - Boguś i Gerard) stwierdził, że w zastraszającym tempie tracimy płyn hamulcowy. Po dokładniejszych badaniach okazało się, że „zbiorniczek”, w którym znajdował się płyn hamulcowy, nie jest zakręcony, tylko zapchany szmatą. Efekt był taki, że na trzeciej stacji benzynowe szukaliśmy w krzakach korka, który by pasował do tego „zbiorniczka”.

Oczywiście nie dojechaliśmy do Heilbronnu, szczególnie, że nasz autokar był w stanie się rozpędzić tylko do 70 km/h i to z górki, a pod górkę jechał około 20 km/h. Ponieważ płyn hamulcowy, który wyciekał ze „zbiorniczka”, zatarł cały silnik, okazało się, że pierwszą noc, zamiast w Heilbronnie, niedaleko granicy francuskiej, spędzimy w zajezdni autobusowej w Bolesławcu. Dojechaliśmy tam chyba po 2 w nocy. Na stacji nie było żywej duszy z wyjątkiem stróża nocnego. Noc minęła nam na zwiedzaniu zajezdni, drzemaniu na zmianę na niewielkiej leżance, bądź, na oglądaniu, razem z dr Jerzym Pysiakiem, czeskiego Allo Allo przy ledwo palącej się lampie. Co pewien czas przychodzili kierowcy zapewniając: „Jest dobrze, jest dobrze, zaraz prujemy”, jednak częściej zaglądał stróż, który kręcąc głową mówił: „Oj, nie jest dobrze, nie jest dobrze”. Ok. 4.00 nad ranem w końcu ruszyliśmy, a skoro mieliśmy dzień opóźnienia, to padło hasło, by następną noc spędzić w Heilbronnie. Tak też się stało. Zwiedziliśmy miasto, po czym rano spakowaliśmy się i ruszyliśmy naszym małym Iveco w dalszą podróż. Prof. Wojciech Kriegseisen zadecydował, że nie ma sensu łapać kolejnego dnia opóźnienia, więc wyrzucamy cały ten dzień - nocleg w Cahors i zabytki wokół tego miasta, i jedziemy prosto na trzeci nocleg, czyli do Fanjeaux (Langwedocja).

Warunki podróży autokarem były spartańskie, tzn. Iveco było potwornie małe i zupełnie nie nadawało się do dalekich, zagranicznych podróży. Wraz z Anią Czepik, koleżanką z roku, która siedziała w autokarze koło mnie, w ciągu tych dwóch dni jazdy przećwiczyliśmy wszystkie możliwe pozycje do spania. Wszyscy byli zmęczeni i obolali.

W połowie drugiego dnia dr Jerzy Pysiak zakomunikował: „Proszę Państwa, za chwilę będziemy przejeżdżać koło Bazylei, nie będziemy się zatrzymywać, ale warto zobaczyć miasto choćby przez okno”. Chwilę później zasnąłem i obudziłem się nie wiem po jakim czasie. Było mi trochę przykro, gdyż chciałem przynajmniej przez okno zobaczyć Bazyleę. Zapytałem Ani: „Gdzie jesteśmy?”, a ona odparła, iż: „Objeżdżamy Bazyleję”, zdziwiony dopytywałem się: „Aniu, ale chyba już ją objechaliśmy”, na co Ania: „Tak, Pawle, ale właśnie po raz trzeci ją objeżdżamy”. Wtedy po raz pierwszy ujawniły się zdolności naszych kierowców. Mimo że prof. Wojciech Kriegseisen mówił im, gdzie mają skręcić na autostradę prowadzącą na południe Francji - do Langwedocji, mimo że tłumaczył im to również dr Jerzy Pysiak, kierowcy stwierdzili, że znają cudowny skrót i po tym, jak trzy razy objechaliśmy Bazyleję, wyjechaliśmy na autostradę prowadzącą na tereny Francji, tylko że północnej, do Normandii. W sumie przejechaliśmy przez całą niemal Lotaryngię i kawałek Alzacji. Teoretycznie o 18.00 mieliśmy być już w Langwedocji, w okolicach Fanjeaux, praktycznie dopiero koło 18.00 nasi kierowcy znaleźli wreszcie zjazd z autostrady prowadzącej na północ, na tereny Normandii, na południe, na tereny Langwedocji. Cały czas zapewniali nas, że nadrobimy opóźnienie „prując” naszym Iveco.

 Trzeciego dnia objazdu doświadczyła nas również bezlitośnie pogoda. W pewnym momencie, a było koło 22.00, Ania stwierdziła, że idzie spać na podłogę, więc ja zaoponowałem, że to ja pójdę, na co Ania odparła, że i tak się nie wyśpi na fotelach, wzięła swój śpiwór, poduszkę i położyła się w przejściu autokaru. W duchu podziękowałem Bogu, iż  będę miał dwa miejsca tylko dla siebie - dwa miejsca w Iveco to był prawdziwy skarb. Zdążyłem się wygodnie ułożyć i przysnąć gdy nagle rozpętała się taka burza, że w swoim życiu przeżyłem może ze trzy takie ulewy. Lało całymi wiadrami. Stwierdziłem, co mi tam burza - mam dwa miejsca, wyśpię się. I nagle poczułem, jak mi coś leci za kołnierz. Zerwałem się i zobaczyłem Ewę Raczyńską, siedzącą z otwartą parasolką, z której ściekała woda. Okazało się, że wywietrzniki w naszym Iveco były to po prostu otwory w suficie. Gdy rozpętała się burza, woda zaczęła się wlewać przez te otwory do środka autokaru. Łukasz, który jechał koło Ewy, zerwał się, żeby polecieć do przodu z informacją, że my z tyłu toniemy. Jednak w pędzie nie zauważył śpiącej na podłodze Ani i wpadł na nią. Ta się zerwała, Łukasz się wystraszył, a dr Jerzy Pysiak z przodu odkręcił się i zapytał, co się dzieje. Zapoznany z sytuacją brutalnie stwierdził, że albo stajemy i znowu naprawiać autokar, albo jedziemy dalej i musimy sobie sami radzić. Na to odezwał się ówczesny mgr Maciej Ptaszyński: „Proszę Państwa, proszę być jak stoicy-słoicy”. Próbował być dowcipny, ale osobom siedzącym z tyłu bynajmniej nie było do śmiechu. Staraliśmy się tamować wodę, wpychając w dziury w suficie zasłony od autokaru, własne ręczniki. Po tym, jak Ania poszła spać na podłogę, miałem dwa miejsca. Bóg pokarał jednak moją chciwość i resztę drogi siedziałem razem z Wiolą Gramek i Olgą Matłachowską, ponieważ u dziewczyn na siedzeniach była sporych rozmiarów kałuża.

Do Fanjeaux ostatecznie „dotłukliśmy” się o 3 w nocy. Miasteczko było kompletnie wyludnione, miało może z dwa tysiące mieszkańców, z czego zamieszkałych domów była około połowa. Co drugi dom się walił, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. W miasteczku panowała mgła, stały wielkie żółte latarnie, okiennice były pozamykane, więc poczuliśmy się jak w baśniowej krainie. Wszystko było zbudowane z kamienia, typowo dla południa Francji. Ci, którzy lepiej władali językiem francuskim poszli w miasto szukać właściciela schroniska, które było zamknięte. Wtedy mi, Ani, Oldze, Wioli, Ewie, Kasi Wardzie zabrało się na żarty i głupoty. Pełni energii wyszliśmy z autokaru i poszliśmy zwiedzać miasteczko, zupełnie go nie znając. Spacerowaliśmy od 3.00 do 5.00 nad ranem, robiąc zdjęcia i masę hałasu przy tym. O godzinie 5.00 postanowiliśmy wrócić do naszego autokaru, akurat w momencie, kiedy znalazł się kuzyn kuzyna znajomego właściciela hotelu. Ponieważ właściciel mieszkał 3 miasteczka dalej, trochę zajęło, zanim przyjechał, więc do schroniska weszliśmy przed 6.00. Pokoje mieliśmy dwuosobowe, dość przyjemne, z aneksem łazienkowym i oknem balkonowym.

Zadecydowano - ponieważ kierowcy musieli wypocząć - że rano zwiedzimy Fanjeaux. Strasznie lało cały dzień, chodziliśmy zakapturzeni i niewiele udało się nam zobaczyć. Później zaczęliśmy zwiedzać okolicę naszym ukochanym Iveco i gdy wróciliśmy do schroniska pojawił się problem. Zaczęło mocno wiać. Na korytarzu schroniska były tak duże wywietrzniki, że aby móc nim iść, trzeba było się trzymać ściany. W pokoju moim i Łukasza było jeszcze bez problemu, ale Ania i Ewa miały od początku niesprawne okienko przy łazience - było stłuczone, więc im wiało. Ponieważ zrobiły przeciąg, drzwi balkonowe trzasnęły i wyleciała z nich 1/3 szyby. Dziewczyny przez resztę pobytu w Fanjeaux miały naturalny przewiew. Ania najczęściej siedziała u kogoś w pokoju, idąc do siebie na 1,5 godziny snu, natomiast Ewa spała we wszystkim, co ze sobą przywiozła. Właściciel pensjonatu za każdym razem zapewniał, że dziś przyjedzie szklarz i faktycznie przyjechał kiedy my akurat pakowaliśmy się do autokaru, wyjeżdżając już z Fanjeaux. Pogoda była fatalna. Tak mijały nam pierwsze dni.

Od początku wytworzyła się świetna atmosfera. Miały na to wpływ wspólne śniadania i kolacje, na które znosiliśmy wszystko to, co przywieźliśmy ze sobą z Polski. Z czasem wyznaczaliśmy dyżury, kto wstaje wcześniej i robi śniadanie.  

Poważniejsze problemy z autokarem zaczęły się w Tuluzie. Nie mogliśmy znaleźć parkingu, więc jeździliśmy wokół starego miasta, szukając miejsca, w którym moglibyśmy zostawić nasze Iveco. W pewnym momencie autokar zgasł. Kierowcy orzekli, że trzeba pchać, żeby go rozruszać. Przez ponad godzinę pchaliśmy nasz środek transportu od przodu i od tyłu, żeby go rozbujać i żeby zaskoczył. Kasia Warda poszła wtedy kupić jakieś lody albo picie do pobliskiego sklepu i ekspedientka zapytała ją, czy jest z tej wycieczki, z której panowie pchają autokar. Kasia powiedziała, że tak i sklepikarka, której zrobiła się nas żal, dała nam po soczku do picia. W ośmiu: ja, Miłosz Resztak, Piotrek Rosół i Łukasz oraz prof. Wojciech Kriegseisen, dr Jacek Kriegseisen, dr Jerzy Pysiak i mgr Maciej Ptaszyński pchaliśmy autokar, by po godzinie usłyszeć kierowcę - Bogusia, krzyczącego do drugiego „szofera” - Gerarda: „Ty, cholera, przecież ten autokar jest zablokowany!”.

Okazało się, że zepsuł się rozrusznik. Od tej pory, by autokar zaskoczył musiał być stawiany na górce i puszczany z wolnego, albo trzeba było go pchać. Pamiętam, że gdy byliśmy w Perpignan, w dawnej stolicy królów Majorki, rano przybiegł Boguś, mówiąc, że wczoraj postawili autokar na terenie płaskim i nie można go uruchomić. Dziewczyny stwierdziły, że zrobią nam śniadanie, a my mamy pójść i popchnąć autokar. Poszliśmy ja, Łukasz, Miłosz i Maciek Ptaszyński. Nie mieliśmy jednak na tyle siły, by go rozruszać, więc Maciek pobiegł po posiłki. Przyprowadził dra Jerzego Pysiaka, którego pomoc okazała się bardzo ważna, jednak niewystarczająca. W tym momencie otworzyły się drzwi schroniska i wyszli z nich prof. Wojciech Kriegseisen i dr Jacek Kriegseisen. Ponieważ są dość potężnej budowy, podeszli do autokaru, zaparli się we dwóch z tyłu pojazdu i bez problemu go popchnęli. Od tej pory często „robili za siłę pociągową”, bo bez ich interwencji nasz autokar by nie ruszył. Kilka miesięcy później rozmawiałem z drem Jackiem Kriegseisenem, który przyznał się, iż po powrocie do domu, do Gdańska, ilekroć widział autobus podjeżdżający na przystanek, łapał się na tym, iż chciał podbiec z tyłu i go popchnąć.

Ponieważ padł rozrusznik nie działała również stacyjka, dlatego też by uruchomić autokar trzeba było załączać go przez kabelki. Autokar był ogólnie niesprawny, tylne drzwi się nie zamykały - trzeba więc było zamykać je od zewnątrz, szybko jednak popsuły się również i przednie. Najśmieszniejsze jest to, że jeździliśmy tym autokarem po Pirenejach. Nie wiem, jak to się udało. Zawsze był problem z podjazdem pod górkę. Kolejny poważny wypadek z autokarem miał miejsce w Sète, gdzie mieliśmy nocleg. Sète leży na mierzei - po jednej stronie Morze Śródziemne, po drugiej wielkie jezioro zalewowe. Jest to miejscowość położona na górach i okazało się, że nasze schronisko znajduje się na samym szczycie. Stwierdziliśmy, że weźmiemy bagaże i wejdziemy na górę, a autokar zostawimy na dole. Nasi kierowcy jednak stwierdzili, że wjadą. Po drodze autokar dwa razy zgasł i zaczął się cofać, zanim zaskoczył i ruszył dalej. Modliliśmy się i patrzyliśmy z przerażeniem, zwłaszcza tył autokaru, czy nie spadniemy. Gdy dojechaliśmy na wysokość naszego schroniska, autokar stanął pod pewnym kątem. Wysiedliśmy. Boguś powiedział Gerardowi, żeby powoli cofając wjechał na dziedziniec naszego schroniska. Ten zaś puścił autokar na wolnym i ku przerażeniu wszystkich uczestników wyjazdu niekontrolowanie zatoczył duży łuk, staranował kosz na śmieci, kawałek płotu, wreszcie, kołami zarył się w odpływ kanalizacyjny blokując w poprzek ulicę, a była to ulica jednokierunkowa prowadząca do wyżej położonego osiedla. Zrobił się od razu korek i ludzie zaczęli wrzeszczeć. Właściciele schroniska, niezwykle sympatyczni ludzie, wezwali pomoc drogową, żeby przyjechała i nam pomogła. A my siedzieliśmy na tarasie widokowym i obserwowaliśmy całą tę sytuację. Przyjechał młody mechanik i powiedział, że to żaden problem, że tu często się coś takiego zdarza i że tylko wejdzie pod autokar i zobaczy, czym się zaklinował. Po chwili wyszedł spod niego cały blady, przeżegnał się i zapytał, czy przyjechaliśmy tym z Polski i czy wiemy, że mamy niesprawny rozrusznik a każda część jest od czegoś innego - niektóre od samochodów, niektóre od autokarów. Powiedział, że wyciągnie ten autokar, ale żebyśmy go odciążyli, to znaczy zabrali nasze bagaże. Wtedy postanowiłem wykazać się sprytem i zaproponowałem Ani, żebyśmy pierwsi wskoczyli do autokaru i zabrali nasze rzeczy, bo jak się wszyscy do niego rzucą, nie będzie w ogóle ruchu. Wszedłem pierwszy do autokaru, zaraz wpadła Ania. Iveco stało pod kątem może 40°, więc wyglądało jak tonący statek. Trzeba było się trzymać foteli, żeby nie polecieć w dół. Wszedłem ja, Ania i ktoś jeszcze, chyba Łukasz, i na zewnątrz padło hasło, że aby wszyscy inni się już nie pchali, my mamy podawać im bagaże. Więc podawaliśmy kurtki, książki, plecaki, jedzenie oraz bagaże z tyłu autokaru. Były tam dwie obszerne walizki Piotrka, który jechał z nami, a później miał się odłączyć, bo dostał się na Erasmusa na któryś z francuskich uniwersytetów. Pamiętam, że szarpnąłem jedną z nich, zaparłem się nogami i zapytałem się Ani, czy ją utrzyma. Odpowiedziała beztrosko, że nie ma problemu. Podałem jej walizkę, odwróciłem się i po chwili miałem nie tylko walizkę, ale i Anię na swoich plecach, której - mimo szczerych chęci - nie udało się utrzymać ciężkiego bagażu. Chyba przez 1,5 godziny wyciągaliśmy wszystko z autokaru, a później przez 2 dni oddawaliśmy sobie rzeczy.

Później siedzieliśmy na tarasie widokowym i patrzyliśmy, jak mechanik zapalił samochód i wyciągnął autokar do góry, przepuścił samochody, które stały w korku, po czym chciał ruszyć, nastąpił zgrzyt i autokar zaczął zjeżdżać w dół, ciągnąc samochód holowniczy. Oglądaliśmy to z przerażeniem i nie wiem, co mi się stało. Do tej pory wypomina mi to Ania oraz dr Jerzy Pysiak. W sytuacjach kryzysowych, kiedy inni zaczynają się stresować, ja łapię abstrakcyjne poczucie humoru. Ania i dr Jerzy Pysiak mówią, że przez godzinę z rozpaczy rzucałem dowcipy jak z rękawa. Pamiętam tylko, że ludzie się śmiali, ale o ja plotłem, nie wiem.  

Autokaru nie było do godziny 16.00. Wykorzystując to, że mieliśmy przepięknie położone schronisko w lasku sosnowo - jodłowym, z domkami z widokiem na Morze Śródziemne, leżeliśmy na kocykach, obserwując morze, żaglówki, statki oraz życie codzienne rozciągającego się poniżej naszego ośrodka miasteczka. Natomiast prof. Wojciech Kriegseisen przez cały dzień siedział pod jodełką na taboreciku i widać było, że jest potwornie zdenerwowany - był wszak kierownikiem objazdu i czuł się za nas odpowiedzialny. Później wielokrotnie sam organizowałem różne studenckie objazdy naukowe i nie wiem czy jako kierownik objazdu potrafiłbym w tak kryzysowych sytuacjach zachować tyle zimnej krwi, powagi i zdrowego rozsądku co Pan Profesor. Dr Jacek Kriegseisen, chcąc rozładować nerwową sytuację i uniknąć zadawania profesorowi infantylnych pytań typu: „Co z autokarem?” oraz „Czy coś się stało?”, chodził i mówił: „Nie podchodzić, bo profesor dzisiaj zabije”. Po południu w małych grupach spacerowaliśmy sobie po miasteczku.

Około 16.00 przyszli kierowcy i powiedzieli, że na dole czeka na nas autokar. Dopakowaliśmy nasze rzeczy i w długim korowodzie z walizkami ruszyliśmy na dół. Przez to, iż mieliśmy kilka godzin opóźnienia Nîmes - świątynię i koloseum oglądaliśmy w nocy. Około północy ogłoszono czas wolny, jako że było jeszcze do zobaczenia kilka ciekawych zabytków, m. in. brama z czasów cesarza Augusta. Razem z Anią, Karoliną i Łukaszem stwierdziliśmy, że pójdziemy ją zobaczyć. Ruszyliśmy sami w miasto. Szczęśliwie, gubiąc się tylko trzy razy po drodze, udało się nam zobaczyć ów cud architektury. Kiedy wróciliśmy do autokaru okazało się, że wszyscy śpią, bo oprócz nas nikt nie podjął się nocnej eskapady w nieznane miasto. 

Droga powrotna do Polski też pełna była przygód. Okazało się, że kierowcy, którym niezwykle spieszyło się do domu, potrafili rozpędzić nasz autokar do 100 km/h, przy czym Iveco miało bardzo małe kółka i kiedy tak „pruliśmy” czuliśmy, że kółka nie dotykają już powierzchni i zaraz poderwiemy się do lotu.

Na granicy w Zgorzelcu utknęliśmy za autokarem z Rosjanami. Byliśmy już wtedy w Unii Europejskiej, ale jeszcze nie w strefie Schengen. Wiedzieliśmy, że Rosjan będą dłużej prześwietlać, więc wyszliśmy z autokaru, żeby się przewietrzyć i rozprostować. Wychodząc z autokaru usłyszeliśmy syk. Wtedy dr Jacek Kriegseisen spojrzał się i powiedział: „Proszę, tylko nie mówcie nic profesorowi”. W tym momencie wyszedł profesor z autokaru i zapytał: „O czym mają mi nie mówić?”. Okazało się, że złapaliśmy gumę. Trzeba było wymienić koło. Problem polegał jednak na tym, iż koło zapasowe nie był przymocowane tak, jak powinno, tylko znajdowało się na stelażu z rurek przyspawanych do podwozia autokaru i nie można było go wyciągnąć. Kierowcy przez ponad godzinę próbowali na różne sposoby odbić te rurki od autokaru i uwolnić zapasowe koło. W międzyczasie przyszedł do nas celnik. Zapytaliśmy go, czy nie możemy się odprawić indywidualnie. Za granicą jest Bolesławiec, stamtąd już coś zapewne do Wrocławia, a może nawet i do Warszawy jeździ. Stwierdził, że tutaj jest odprawa samochodów i autokarów i odprawa indywidualna jest niemożliwa. W tej sytuacji ktoś zapytał, czy możemy przepchać autokar przez granicę, bo i tak pchaliśmy go przez pół Francji więc mamy wprawę, ale celnik - uznając nasze pytanie za dobry żart -   odpowiedział, że nie, bo zaraz za granicą jest jedyny most na Odrze w tym regionie i nie pozwoli go zablokować.

Siedzieliśmy od godziny 16 do około 18, zanim kierowcy odkuli i zmienili koło. Żeby zabić czas, ja, Wiola, Olga, chyba Ania i dr Jerzy Pysiak siedzieliśmy przed autokarem i liczyliśmy samochody. Ja liczyłem chyba zielone, Wiola żółte, Olga czerwone, dr Jerzy Pysiak niebieskie, a ktoś białe. Doszliśmy do jakichś astronomicznych liczb - ponad 200. Kiedy już mogliśmy jechać, nawet nas nie sprawdzali. Bardzo szybko okazało się, że zmienione koło nie jest do końca napompowane, więc autokar jechał trochę przechylony. Poruszaliśmy się z prędkością 40-50 km/h, bo szybciej się nie dało, zajeżdżając w międzyczasie do kilku większych warsztatów naprawczych. Była jednak niedziela i wszystko było pozamykane. Mieliśmy przyjechać do Warszawy w sobotę koło 18.00, ale o 18.00 wyjechaliśmy dopiero z Bolesławca. Ok. 23 h okazało się, że autokar znów nie trzyma płynu hamulcowego i że się po prostu rozsypuje. Dr Jacek Kriegseisen stwierdził, że powinniśmy się skontaktować z rodzicami i opiekunami, bo autokar może w każdej chwili stanąć i powinni wiedzieć, skąd mają nas odebrać. Wtedy dr Jerzy Pysiak stwierdził, że w ramach podziękowań za to, że szczęśliwie dojechaliśmy do Francji, zobaczyliśmy prawie wszystkie zaplanowane zabytki i cało wracamy, powinniśmy w przyszłym roku iść na pielgrzymkę dziękczynną do Composteli. Drugim jego pomysłem było po wyjściu z autokaru rozebranie go na części pierwsze i zabranie po kawałku do domu na pamiątkę. Najśmieszniejsze, że był to rok 2006, a autokar teoretycznie został wyprodukowany w 2001 roku.

Około 3.00 w nocy błysnęło, huknęło i autokar stanął w szczerym polu - na wyświetlaczach telefonów ukazała się informacja, że jesteśmy w Żabiej Woli. Wszyscy się obudzili myśląc, że to już koniec podróży. Wtedy usłyszeliśmy głos Bogusia: „Ja cię zabije! Gerard jak Cię złapię to Cię zabiję!” i ku naszemu zupełnemu osłupieniu nasi kierowcy zaczęli się ganiać dookoła autokaru. Okazało się, że ponieważ autokar był odpalany z kabelków, Gerard, prowadząc, ręką złączył je, zrobiło się spięcie, błysk i autokar stanął. Ostatecznie do Warszawy dotarliśmy o 5 rano w niedzielę. Nie dane nam było jednak spokojnie wjechać na teren campusu Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ dzień wcześniej, w sobotę, zerwano akurat nawierzchnię na Krakowskim Przedmieściu, rozpoczynając remont ulicy. 

Mniej wspomnień wiąże się ze noclegami. Mieszkaliśmy w schroniskach, m. in. w XVII-wiecznej kamienicy w Tarascon. Szczególnie jednak zapadło wszystkim w pamięci schronisko w Perpignan, gdzie mieliśmy strasznie wąski i długi pokój w ośmiu – studenci plus kadra. Stały w nim cztery łóżka piętrowe i było wąskie przejście, akurat takie, żeby się człowiek zmieścił. Stały też cztery drabinki, do każdego łóżka, więc trzeba się było między nimi przeciskać. Dr Jerzy Pysiak stwierdził, że tyle nam nie potrzeba. Zabrał trzy drabinki i zaniósł do dziewczyn. W efekcie to ich pokój został zupełnie sparaliżowany. Dziewczyny miały ponadto problem z łazienką, z którą ich pokój graniczył. Okazało się, że zablokował się odpływ i wieczorem woda spod pryszniców wlała im się do pokoju przez korytarz. Rano dr Jerzy Pysiak zostawił duży pean w zeszycie skarg i zażaleń.

Zwiedziliśmy bardzo intensywnie, udało nam się nam zobaczyć około 90% z tego, co było zaplanowane, choć nie w tych dniach i nie w tych godzinach - część zabytków oglądaliśmy nocą. Pamiętam opactwo benedyktyńskie w Montmajour, przepięknie położone na górze w gaju oliwnym. Po zwiedzeniu ruin kościoła i pałacu opackiego poszliśmy na teren dawnego cmentarza. Były tam wykute w kamieniu nisze, w których chowano mnichów. Zaczęliśmy z Anią debatować, że strasznie małe są te groby i że ledwo da się w nich pochować dziecko, a co dopiero dorosłego człowieka. Na to dr Jerzy Pysiak swoim bardzo poważnym tonem stwierdził: „Niech mi Pan znajdzie kamień to Pana tu pochowam”.

Innym razem szliśmy z Ania przez jakieś miasteczko obok dra Jacka Kriegseisena i jego żony. Doktor w pewnym momencie podszedł do płotu, po którym wiły się białe kwiatki i zaczął się zastanawiać nad ich nazwą. Ania podleciała i zerwała sobie jeden. Na początku włożyła go sobie we włosy, a następnie do ust. Wtedy dr Jacek Kriegseisen, który szedł za nami, zapytał: „Pani Anno, czy Pani ma ten kwiatek w ustach?” Na to Ania z niewinną miną dziecka, które właśnie zjadło ciasteczko i mimo, że całą twarz miało umazaną czekoladą bądź lukrem przecząco pokręciła głową. Na co Pan doktor z lekkim uśmiechem zapytał: „A czy Pani wie, że ten kwiat jest silnie trujący?”. Mina Ani i całej grupy bezcenna.

Wróćmy jednak na koniec jeszcze do autokaru. Poza tym, że w ciągu kilku dni nauczyliśmy się z czego składa się autokar, zaczęliśmy również używać tego fachowego słownictwa w mowie potocznej, rozmawiając między sobą. Pamiętam, że gdy byliśmy w pokoju w schronisku w Tarascon, pierwszym punktem programu jednego z ostatnich dni zwiedzania miało być opactwo św. Idziego, który jak wiadomo jest bardzo silnie związane z polską historią. Dr Jacek Kriegseisen nie mógł sobie przypomnieć szczegółów związanych z cudownym poczęciem Bolesława Krzywoustego. Wtedy prof. Wojciech Kriegseisen spojrzał na brata i zapytał: „Nie znasz legendy związanej ze św. Idzim, jak to Władysław Herman nie mógł „zaskoczyć” z Judytą czeską?” Wtedy to dr Jerzy Pysiak opowiedział historię jak to polski książę wysłał poselstwo do Saint-Gilles po nowy „rozrusznik” dla Judyty czeskiej, a prof. Wojciech Kriegseisen podsumował, iż po powrocie poselstwa nastąpiło „spięcie” i Judyta stała się brzemienna.

Autokar organizował nam życie na objeździe. Jego stan, a także impertynencja i bezczelności kierowców, których wszyscy mieli serdecznie dość, były głównymi tematami żartów. Każdy z uczestników objazdu ma szereg wspomnień związanych z naszym autokarem, o których mógłby opowiadać godzinami. Gdy się spotykamy, nasze ukochane Iveco jest nadal jednym z ulubionych tematów rozmów i żartów.