Jesteś tutaj

(maj 2010)

Robert Skarżycki: Na jakie objazdy Pan Doktor jeździł jako student i jako kadra? Jaki był pierwszy objazd, na który Pan pojechał jako student?

Dr Maciej Wojtyński: Pierwszy objazd, na jakim się byłem znalazłem to był objazd adaptacyjny dla roku 0. Był to wrzesień RP 1982. Po 7-dniowym obozie w Kazimierzu Dolnym, był 4-dniowy objazd po Lubelszczyźnie i kawałku Kielecczyzny. A kadra była nadzwyczaj znakomita, bo byli tam profesorowie: Mączak, Samsonowicz, chyba nie przez cały czas, ale przez większość owszem, ponadto był profesor Wyrobisz, dzisiejszy profesor Tygielski, który wówczas był świeżym magistrem, o mało co doktorem, a później pierwszym opiekunem mojego roku; był tam dzisiejszy profesor Uniwersytetu w Toronto Piotr Wróbel; oj, nie pamiętam – mnóstwo towarzystwa. W ciągu lat studenckich byłem, jak kiedyś mi się chciało policzyć, na przeszło 60 objazdach, z czego 2 były to objazdy kursowe, 3-dniowy na 1. roku i 7-dniowy na roku 2., a reszta to objazdy koła naukowego. O dziwo dzięki PRL, która do tego procederu studenckiego dopłacała, to właśnie w tym czasie zjeździłem kawał Polski i bardzo wiele się nauczyłem. Wymienianie 60 objazdów... – szkoda czasu. Natomiast jako belfer pierwszy raz pojechałem w RP 1989. I był to objazd stacjonarny do Krakowa. Stacjonarny to złe określenie – w jednym miejscu mieliśmy nocleg, na Borku Fałęckim, o ile pamięć mi dopisuje, w domkach kempingowych zakotwiczyliśmy i objeżdżaliśmy okolice Krakowa w promieniu mniej-więcej 120-130 km. Toteż pierwszy przelot z Warszawy do Krakowa siłą rzeczy musiał być dosyć szybki, a pierwszy obiekt na trasie to był kościół w Szydłowcu. Jak Panu wiadomo, to kościół znakomity, późnogotycki, który znakomicie nadaje się na obiekt „kolokwialny”, bo z wyjątkiem romanizmu i wczesnego gotyku, jest w nim właściwie wszystko, co pozwala na sprawdzenie wiedzy, na temat jeśli nie architektury, bo to oczywiste, że nie, to jednak prądów w sztuce, aż po Konstantego Laszczkę, którego rzeźba Madonny tam się znajduje. I ten obiekt, pierwszy na trasie, przypadł w udziele do omówienia mnie. Żeby było śmieszniej, ze znakomitą częścią tego towarzystwa studenckiego ja byłem po imieniu, bo znałem ich z objazdów a to adaptacyjnych, a to koła naukowego. A ponieważ nie lubię ludzi czytających z kartki, to sam powinienem się dostosować do tego „nielubienia”, toteż „naumiałem się” na tyle, na ile potrafiłem. Notatki miałem gdzieś głęboko w kieszeni schowane, ale ich nie wyjmowałem. Najpierw z zewnątrz, wymęczyłem to towarzystwo, potem do środka. A jakem rzekł, jest tam o czym opowiadać. I gadam, gadam, gadam, gadam, gadam, gadam, gadam, gadam – mgła na okularze, godzina mija, kościelny zaczyna podzwaniać kluczami, msza się zaczyna zbliżać. „No to, proszę państwa, już wychodzimy.” A tam w nawie nie ma sklepienia, jest tylko strop, o którym wiedziałem, że został pokryty polichromią w stylu regencyjnym. Wtedy miałem bardzo mgliste pojęcie na temat tego, czym jest regencja i po czym to się odróżnia. Na dodatek stałem tyłem do ołtarza, wobec tego, kiedy jakiś student zadał mi pytanie: „Panie magistrze, a tu na stropie, to co to jest?”. Pustka we łbie. Przecież nie sięgnę do kapowniczka, bo wyjdę na idiotę. Błysk. Polichromia w stylu regencyjnym i gadam coś, zaczynam opowiadać. Odróżniałem elementy charakterystyczne dla regencji, ale za mało, żeby utrzymać uwagę słuchaczy. „No dobrze, dobrze, ale ta postać w plafonie po środku umieszczona, to kto?”. Zero….., to palnąłem: „To Matka Boska Tronująca”. „Taaak? A dlaczego ona ma brodę?!”. Święty Zygmunt, patron kościoła. Co prawda, jakimiś zakosami wybrnąłem, opowiadając o świętej Wilgefortis  i dryfując w stronę krucyfiksu Volto Santo, tudzież jego norbertańskiej ze Zwierzyńca krakowskiego repliki. Niemniej tak czy owak wyszedłem na kretyna – nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale żeby było jeszcze śmieszniej, to od tego roku, czyli. 89, do roku 2005 jeździłem co roku na wszystkie objazdy kursowe, organizowane przez Instytut dla pierwszego i drugiego roku, z wyjątkiem tych, które z rzadka, odbywały się symultanicznie – zdolności bilokacji nie mam. Bywało i tak, a wtedy różnie bywało, że tak się zająknę na ten temat, z entuzjazmem do udziału w objazdach ze strony kadry naukowej – zdarzało się i tak, że objazdy 3-dniowe prowadziłem sam. To było tak 4 razy. A zdarzyło mi się, że przez 4 z 5 dni prowadziłem objazd samodzielnie. Dzięki Bogu ktoś przyjechał pomóc na kolokwium, bo byłoby bardzo ekscytująco. Przyznam, że po tych objazdach moje gardło przypominało podeszwę, a zdolność do artykulacji jakiegokolwiek słowa była mniejsza niż zero. Ale wspominam to miło, bo to było coś, co zawsze lubiłem, a ponadto nade wszystko uważam, że to jest chyba najlepsza forma kształcenia o kawałku historii rodzimej.

R.S.: Pan Doktor powiedział, że był Pan w czasach studenckich na około 60 objazdach, stąd moje pytanie jest takie: jak to wyglądało? Np. że w ciągu roku, czy na czas wakacyjny, organizowane było 5 objazdów?

M.W.: To zależało od możliwości finansowych, jakie się objawiały, przede wszystkim. A pamiętam, że w pierwszych latach mojego studiowania tutaj, że załapanie się na objazd koła naukowego było rzeczą dość trudną. Bywało i tak, że znajdowałem się na liście rezerwowej i tyle. I nie jechałem.

R.S.: To wynikało z tego, że była ograniczona ilość miejsc?

M.W.: Ograniczona ilość miejsc, a chętnych nader wielu. Ponadto proszę wziąć pod uwagę, że wtedy wyglądało chyba jednak trochę inaczej niż w tej chwili. Spośród osób, które były zakwalifikowane na objazd studencki, na objazd koła, każdy miał do opracowania i przedstawienia koleżankom i kolegom, co najmniej jeden, a w zależności od długości trasy i ilości obiektów i ilości osób, które wchodziły w zakres ewentualnego kręgu chętnych, czasem nawet więcej obiektów. I proszę wierzyć, kiedy się takich mistrzów, w sumie mogę tak powiedzieć, starszych kolegów, jeszcze wtedy studentów, a dziś czcigodnych np. redaktorów encyklopedii w PWN-ie, takich jak Bartek Kaczorowski, którego pamięć – niech się wszystkie słonie na świecie schowają przy jego pamięci, a wiedza – daj Panie Boże zdrowie – to nie wypadało się zbłaźnić. Człowiek wtedy naprawdę chciał coś powiedzieć i zrobić to dobrze, po prostu przyzwoicie. To była dobra szkółka; zapewniam, że dobrze się z tym czułem.

R.S.: Jak wyglądało, w czasach studenckich, finansowanie objazdów? Duży był wkład studentów?

M.W.: Proszę Pana, objazdy nigdy nie były tanią imprezą. Ale pamiętam, że z uwagi na ówcześnie obowiązujące przepisy, można było rozliczać przejazdy PKS-em i odbywały się gremialne poszukiwania po śmietnikach i po wysypiskach w pobliżu dworców PKS-u zużytych biletów – im większy nominał, tym lepiej. Późniejsi nasi ambasadorowie i konsulowie grzebiący w śmietniku po to, żeby uzasadnić wobec władz administracyjnych rozliczających nas, według idiotycznych przepisów, ale obowiązujących, to widok godny obejrzenia. Zabawa była przednia – państwo płaciło. Jeśli była tzw. podkładka, a podkładek było można znaleźć sporo, np. owe bilety zużyte mniej lub bardziej, jeszcze też inne atrakcje, to korzystano z tego pełną gębą. Odpłatność  zazwyczaj była niewielka albo symboliczna. Im dalej, w stronę naszych czasów, tym było coraz gorzej, czyli trzeba było płacić coraz więcej, toteż entuzjazm do jeżdżenia spadał zauważalnie z przyczyn najzwyczajniej oczywistych – po prostu ludzie mają tyle pieniędzy, ile mają, a jeśli  można wydać pieniądze na napicie się wina, piwa czy wódeczki w miłym gronie, to może lepiej zrobić to w Warszawie, niż jechać gdzieś dalej. Brutalna rzeczywistość. Niemniej proszę mieć świadomość, że stopień dofinansowywania w czasach PRL-owskich był, wedle mojej wiedzy, konfrontowanej z dzisiejszą rzeczywistością, znacząco większy. To jeden z nielicznych plusów PRLu.

R.S.: A objazdy z czasów studenckich – jak one się odbywały? Jak wyglądał transport? To była jazda pociągiem, PKS-em?

M.W.: Różnie. Staraliśmy się unikać korzystania z autobusów uniwersyteckich, które kiedyś były na wyposażeniu tej prześwietnej instytucji, przy czym jednym ze zwyczajów autobusiarzy naszych było takie korzystanie ze schodów prowadzących do tego zagłębienia przed starym BUWem między dwoma magnoliami, że podjeżdżał jak najdalej, blokował koła, a pod „tyłek” autobusu można było zajrzeć z owych schodów. Notabene ci autobusiarze, ci kierowcy, to poezja sama w sobie. Był takie jeden artysta, który niewiele na temat historii wiedział, ale bardzo chciał się dużo dowiedzieć, a nade wszystko chciał zabierać głos przy różnej maści dyskusjach, co, jak Pan się domyśla, dla prowadzących prelekcję, jest średnią atrakcją, a dla słuchających często uciechą. Dość na tym, że razu pewnego ten kierowca, którego imię zmilczę, bo nazwiska chyba nigdy nie znałem, prowadził autobus na objeździe w roku ‘84 do Poznania. I razu pewnego na jakimś rondzie, na opłotkach miasta, autobus zrobił pyr-pyr-pyr i stanął. Trzeba było autobus zepchnąć, żeby nie blokował jezdni. Towarzystwo wyległo gremialnie, i pchamy, pchamy, pchamy. Lekko podobno było pod górkę , nie wiem, znam to z opowieści. Dość, że pchaliśmy. Ktoś wpadł na pomysł, bo pchała również kadra, aby tak się uformować w czasie pchania, aby fotografujący całe to towarzystwo mógł zrobić zdjęcie profesorowi Henrykowi Samsonowiczowi, który osobiście i to samodzielnie pcha jeden wielki autobus. To zdjęcie widziałem, wiem, kto je ma. Dość na tym, że wysiłek na obliczu profesorskim był wielki, a wygląd całości niebanalny. Zepchnęli, żeby nie było wątpliwości, gremialnie, nie sam profesor pchał, aż takie łajzy to moi koledzy nie byli. Kierowca grzebie w silniku, grzebie, grzebie, grzebie, grzebie, grzebie, to nie działa, tamto nie działa, tu nie działa, nudzą się, godzinę to trwa i wreszcie młody wówczas doktor Fałkowski z głupia frant zadał pytanie: „Proszę pana, a paliwo to pan ma?” Okazało się, że nie miał…. Takich artystów było mnóstwo. Jedną ze znakomitych postaci, która bodaj do dnia dzisiejszego jest rozpoznawalna, jest sławny brat Marian w Wąchocku, cysters, który słynął z kolekcjonowania dowcipów o tym szlachetnym mieście. Dość na tym - pamiętam, że to było na moim objeździe zerówkowym. Upał jak nieszczęście, stoimy pod portalem, ktoś poszedł do klasztoru prosić o otwarcie. Profesor Henryk Samsonowicz i kadra – profesor Samsonowicz opowiadał – ulokowali się w cieniu, a nas zostawili na tej patelni: gorąc jak nieszczęście. Profesor opowiada. Ale długo tego klucznika nie ma, nagle drzwi się otwierają na szerokość całych 10 cm, pojawia się łepetyna jakiegoś cystersa i nie zważając na tok narracji profesora [cysters mówi]: „Ilu was?”. Ktoś tam odpowiedział, że czterdziestu. „Włazić!” Drzwi uchyliły się na kolejne 10 cm i jakoś wpełzliśmy. Jeśli Pan sądzi, że profesorowi udało się mówić – tak, udało się – przez całe pierwszych 10 minut – a później: „No dobra, to teraz ja.”. I brat Marian zaczął gadać. No i opowiadał. Fakt, że mówił ciekawie, ale to raczej na poziom turystyczny. Dopóki opowiadał dowcipy o sołtysie z Wąchocka, to jeszcze jakoś było, a potem było coraz gorzej. Ale przerwać nie było sposobu. I pamiętam jak dziś – ja byłem wtedy w Wąchocku po raz pierwszy – profesor Samsonowicz tak się rozejrzał dookoła chyłkiem i usłyszałem, że szepcze do czyjegoś kadrowego ucha: „Tamtędy”. Ja zobaczyłem, którędy wychodzą, przez klasztor, przez krużganki wokół wirydarza i chodu. No to ja za nimi. I tak po kolei wyciekliśmy, ale zostały jednak dwie czy trzy biedne ofiary, które musiały wysłuchać całej opowieści brata Mariana. Takich opowieści objazdowych jest wielkie, wielkie mnóstwo. Żeby nie było wątpliwości – objazdy zawsze były traktowane jako impreza w pewnym stopniu rozrywkowa i to jest jeden z elementów tradycji. Nigdy nie było tak, że coś zdemolowaliśmy, coś zepsuliśmy tak, że nadawałoby się to do annałów prasy. Proszę pamiętać, że w przełomie lat 40. i 50. ówczesna popołudniówka krakowska, bodaj chyba to już było „Echo Krakowa” donosiła o grupie studentów warszawskich, pod wodzą docenta – i tu padało nazwisko, zmilczę, bo chcę jeszcze pożyć – która zdemolowała schronisko na Oleandrach. Ktoś mi ksero tego wycinka pokazywał jako relikwię wielką. Owszem, potwierdzam, zawsze na objazdach bywało wesoło. To, że razu pewnego jeden z młodych naonczas asystentów, nocując wraz z pozostałymi uczestnikami owego objazdu, po dokonaniu ablucji pod prysznicem wspólnym, wrócił do pokoju, a pokoje wszystkie były jednakowe, w bursie szkół średnich, to zległ był na łóżku, które wydawało mu się jego własnym łóżkiem. Ale później okazało się, że łóżko bynajmniej nie należy do niego, a on miał zwyczaj spania w stroju nieubranym – i kiedy przyszły gospodynie tegoż, studentki, to zrobiło się wesoło. Kto to był, to pewnie Pan wie, ale ja już zmilczę. Kiedy i gdzie to było, to też mniej istotne. Z takich radośniejszych opowieści – tę znam z drugiej ręki, ale jest znakomita, wobec tego opowiem. Jeden z czcigodnych profesorów dojechał na objazd, którym dowodził jeden z doktorów. Padło pytanie: „Panie doktorze, to pierwszy obiekt na trasie jaki?”. „A, kościół w Parzęczewie Górnym” (Zmyślam nazwę.) „Ten drewniaczek?”. „A, tak.”. „No to jedziemy”. No to pojechali. A upał był taki, że powietrze można było od rana nożem na kawałki pokroić. [Potem] okazało się, że profesor kazał zatrzymać autobus w szczerym polu, wskazał na pagórek, który wznosił się w pobliżu, a różnica poziomów ze 20 metrów, wrzucił 3. bieg i pognał na tę górę. Kiedy on był już na górze, to ostatnia studencka lebiega po upojnej nocy znojnej wypełzała dopiero z autobusu, zapałki, wzorem Kaczora Donalda, pod powieki wtykając, coby nie opadły, a wszyscy wiedzieli, że profesor ma zwyczaj pytania tego, kto przyjdzie jako ostatni na miejsce, co nie było perspektywą zachęcającą, wobec tego jakoś wleźli na górę, rozglądają się wokół, żadnego nawet ułomka kamienia czy czegoś „zabytkowo” wyglądającego. Profesor grzecznie poczekał i zadał pytanie: „Pewnie się państwo zastanawiają, po cośmy tu przyszli.”. „Mmm...” „Bo piękny stąd widok...” „O żesz ty...” A upał taki! „Ale proszę państwa, tam, dokąd zmierzamy w żadnej mierze autobusem dojechać nie można, zatem pójdziemy tam na piechotę. Proszę za mną.” Jako żywo, wrzucił 3. bieg, pognał przez pola i zza jakiejś kępy krzaczorów i drzew wystawało coś drewnianego. Profesor sięgnął do kieszeni, wyciągnął „Katalog zabytków” – fakt, że nie podchodził blisko – spojrzał, zorientował w planie, schował do kieszeni. Powiada tak: „Proszę państwa, stoimy przed jednym z najbardziej sensacyjnych obiektów drewnianych w południowej Małopolsce. Na południe od Wisły, na północ od Dunajca, na wschód od Soły, to jest z najbardziej kapitalnych obiektów drewnianych, partiami z XV wieku, w większości z XVI, a wtedy to budowano tak, tak, tak” – i o tym potoczyła się opowieść. Podkreślam, nie podchodził blisko. W tym czasie, na tej dróżce, na której skupiło się towarzystwo wokół profesora, przejeżdżał aborygen na rowerze marki Ukraina: gęba sina, oj nie wraca ci on z kina, 7-dniowy zarost, „Sport” bezustnikowy przyklejony do wargi, berecik z antenką – no, klimat gumofilcowy. Dość na tym, że facet zahamował, w samym środku tego towarzystwa i widać i słychać, że chce coś powiedzieć, bo jak ryba na brzeg wyrzucona dziób otwiera. Ale profesor zna już takich artystów, wobec tego podkręcił entuzjazm i gada, gada, gada, gada, gada – przerwać: niesposób. Ale profesor też człowiek, zawilgocił się w pewnym momencie, zaczerpnął powietrza i w tym momencie ów aborygen wykorzystał chwilę i podhalańskim akcentem powiada tak: „Łoj, panocku, łoj, piknie, że gadacie, ale to jeno wam rzekę, że to, że kościół jest za tamtą górką, a to jest łobora księdza proboscza.”. Takich kwiatków było znacznie, znacznie więcej. Profesor Tymowski opowiadał mi historyjkę z jakiegoś objazdu mazowieckiego, gdzie dotarli – już nie pamiętam – do jakiegoś Płońska czy innego Przasnysza i ktoś miał opowiadać o miejscowym zabytku, bodaj miał to być jakiś kościół neogotycki. Ciemno już było, niby dzień długi w maju, ale jednak ciemnawo było. „Proszę państwa to jakieś takie bardzo przebudowane, tutaj coś widać, ale tak naprawdę nie widać, bo tutaj ciemno, ale w ogóle to budowano w ten sposób...” Ale komuś coś nie bardzo pasowało to, co mówił prelegent, poszedł popytać, wrócił i powiada: „Ty, to nie tu. Kościół jest po tamtej stronie ulicy, to jest remiza straży pożarnej...” Bez nazwisk, powiadam, od kogo usłyszałem, bo odkrywcą tego był prof. Tymowski, ale kto wówczas był prelegentem, nie powiem, jeszcze mi życie miłe.

R.S.: Pan nie miał takich sytuacji?

M. W.: A święty Zygmunt i Matka Boska Tronująca – dziękuję bardzo, lepiej nie trzeba. Wie Pan – nie, obiektów nie zdarzyło mi się pomylić, bo ja przez długie lata zarabiałem na życie, poza pracą na uniwersytecie, robiąc długi, bo 300-odcinkowy, cykl filmów dokumentalnych o polskich zabytkach. Tu, jeśli się zbłaźnię, to usłyszy to kilkadziesiąt osób – fakt, to jest bolesne, bo nie powinienem wydurniać się przed studentami, którzy powinni dostawać wiedzę w najlepszym wydaniu, na jakie mnie stać. Ale już zupełną tragedią byłoby, gdyby się zbłaźnił przed widownią liczącą sobie setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi. Bo to po pierwsze już jest utrwalone i zostaje i petryfikuje moją głupotę, tu musiałem odrobić lekcję naprawdę, a każde słowo, każde zdanie i sformułowanie miało odpowiadać dokładnie określonemu obrazkowi. To się miało zgadzać, a przy okazji musiało być to tak powiedziane, żeby to zrozumiał i chciał obejrzeć operator wózka widłowego. Dość na tym, że musiałem się tego nauczyć i sprawiało mi to sporą satysfakcję. Nota bene najchętniej zawsze jeździłem na Dolny Śląsk, zawsze mi się tam najbardziej podobało.

R.S.: Do jakich miejsc jeździł Pan na objazdy?

M.W.: O, Boże, o, Boże, o, Boże! Proszę Pana, to jest tak, że 3-dniowe objazdy zazwyczaj robiono w odległości pozwalającej na osiągnięcie w sensownym czasie z Warszawy i jednocześnie przytulenie się do jakiegoś w miarę przyzwoitego noclegu. Kiedyś, jak jeszcze istniał hotel, zwany „Okraglakiem”, w Łowiczu, Łowicz był jedną z bardziej ulubionych miejscówek. A przy okazji obszar musiał być odpowiednio nasycony zabytkami, żeby przelotów nie było. Toteż siłą rzeczy to jest albo południowe Mazowsze, albo Kielecczyzna, czasem Lubelszczyzna. Północne Mazowsze z okolicami Płocka i Kujawy to już troszkę daleko, ale też często się tam jeździ. Natomiast pomysł, żeby pojechać na 3-dniowy objazd w okolice Tarnowa też się parę razy zdarzał, ale to nie są najlepsze patenty. W sytuacjach posuchy finansowej jeździło się po prostu do miasta, któregoś z wielkich miast, a obfitującego w zabytki, czyli w grę wchodzą na dobrą sprawę nieliczne ośrodki, tak żeby wytrzymały 3 dni, to Gdańsk, Wrocław, Kraków na pewno, z mniejszym już entuzjazem Poznań, Lublin, Toruń, a potem to już długo, długo nic. Na dwa dni, to jest ich więcej: Przemyśl, Rzeszów, Zamość, Łódź, ale Łódź to monokultura, bo rzecz późniejsza, do Pabianic można się przejechać, do Zgierza czy paru ośrodków znajdujących się w zasięgu komunikacji miejskiej z Łodzi, jeśli nie mamy autobusu. Np. bardzo chętnie omijany był Radom, z uwagi na to, że tam baza noclegowa zawsze była marna i paskudna – i tak chyba do dnia dzisiejszego pozostała marną i paskudną: oczywiście ta, która jest w zasięgu finansowym uczestników objazdu, czyli państwa naszego, dawniej ludowego, dzisiaj naszego. W przypadku powrotu z 5-dniowego objazdu problemem było wybranie takiego miejsca, które będzie się nadawało na zaliczenie. Jeśli wracało się ze Śląska albo z Małopolski, to najczęściej owym miejscem był Kalisz, Piotrków (to najczęściej), a jeśli z Południa, bardziej ku wschodowi położonemu, to Sandomierz. Bo miejsca wystarczające na rozdzielenie na 4-5, czasem 6 grup; klasa obiektów i nasycenie ich ruchomościami – wystarczające. Ale razu pewnego, pamiętam, jak wracaliśmy z objazdu górnodolnośląskiego, czyli tak między Wrocławiem a Gliwicami obiekty położone – a nigdy się studentom nie mówiło, gdzie będzie zaliczenie, po to, by trochę entuzjazm im podnieść. No i tak się przedziwnie złożyło, że opiekunem tego roku byłem ja. Umówiłem się z Markiem Barańskim i Andrzejem Szwarcem, że nie mówimy im gdzie i że zrobimy im numer. No to jedziemy, jedziemy. „A gdzie będzie?” „A, dowiecie się.” „Ale gdzie będzie?” „Dowiecie się.” Jedziemy i gdzieś tak – jechaliśmy przez Czestochowę – w okolicach, żeby nie zełżeć, Kluczborka, wyciągam plan miasta, żeby widoczny był napis Częstochowa z przodu. [Wszyscy szepczą:] „Częstochowa, Częstochowa, Częstochowa” A kierowcy powiedziałem: „Panie, to pan podjedzie pod Jasną Górę, tam jest taki parking.” Zaparkowaliśmy, kierowca wyłączył silnik, wstałem – zaległa cisza, jak nigdy: „Proszę państwa, przyjechaliśmy do Częstochowy, a ja przez kierownictwo objazdu zostałem zobligowany do poinformowania Państwa, że zaliczenie objazdu w Częstochowie – się nie odbędzie. Jedziemy dalej.” Pojechaliśmy do Piotrkowa – wściekli byli jak cholera. Ale to takie kwiatuszki różnej maści.

R.S.: Spytam też o objazdy zagraniczne.

M.W.: Na drugim roku objazd kursowy – to jest ten objazd, na którym profesora Samsonowicza sfotografowano jako rzekomo jedynego pchającego autobus, w którym paliwa zabrakło – ja miałem to szczęście , że załapałem się na objazd, organizowany przez koło naukowe, do Pragi. Pojechałem do Pragi czeskiej, objazdem dowodził Tadeusz Cegielski, świeży wówczas doktor, była tam jeszcze pani magister Jolanta Choińska-Mika, która długo mi jeszcze wypominała to, że pomogłem jej zwinąć namiot – bo spaliśmy w namiotach, na kempingu; takie objazdy też bywały. Ale Praga to jest dla mnie miejsce magiczne, są 3 czy 4 miasta, poza Warszawą, po których poruszam się naprawdę bez planu, znaczy znam je na tyle dobrze, że nie błądzę. Z polskich miast to są Kraków, Wrocław, Lwów i Wilno, te dwa ostatnie pod tymczasową obcą okupacją, ale to – dziękować Bogu – tylko tymczasową, a z obcych – Praga. Tak się złożyło, że w Pradze, w okresie studenckim bywałem bardzo często, bo 3-4, czasem do 6 razy w roku, przy czym część to były wyjazdy koła naukowego, a częściowo organizowaliśmy to sobie sami. Praga poza magicznym klimatem i nieprawdopodobnym bogactwem zabytków miała – jak jest teraz, od 3 lat nie byłem, trudno mi powiedzieć – jeszcze ten walor, że nigdy, ale to nigdy nie musieliśmy brać ze sobą żywności własnej (co w czasach kartkowych miało swoje znaczenie), bo było tam taniej niż w Polsce. W każdym sklepie spożywczym był dobry obyczaj wprowadzony przez czeskich reemigrantów z Ameryki sprzedaży tzw. chlebiczków, czyli kanapek, do tego soczek pomarańczowy albo piweczko. Och, melodia! Wracam do mojego objazdu kursowego na drugim roku. Pamiętam, że miałem do opowiedzenia o Sali Władysłowskiej na Hradzie. Chyba mam w sobie jakąś siłę magnetyczną, bo udało mi się uśpić profesora dzisiejszego, ówczesnego doktora Cegielskiego.

R.S.: Wspomniał Pan Doktor o rozwiązywaniu problemów z wyżywieniem, a czy ma Pan jakieś wspomnienia odnośnie aprowizacji, z objazdów polskich?

M.W.: Proszę Pana, w czasach moich studenckich było tak, że brało się to, co akurat można było zabrać ze sobą, bo był zwyczaj robienia wspólnych śniadań i wspólnych kolacji. Może nie ein Topf, ale kupowało się chleb na miejscu i każdy wyciągał z tobołków to, co miał: a to top-serek, a to mielonkę jakąś, i tak dalej, i tak dalej, co tam pod ręką było. A potem odbywało się [to] wg starej, wypraktykowanej zasady: rozdajemy widelce, gasimy światło – i tyle, kto pierwszy, ten lepszy. Ten obyczaj był bardzo długi i z bardzo długą tradycją.

R.S.: Spytam też, czy pamięta Pan taką sytuację, że zwiedzanie zabytku, zwiedzanie danego dnia, przeciągnęło się jakoś tak nieprzyzwoicie długo, późno w noc?

M.W.: Wie Pan, ja pamiętam to w miastach, to owszem, tak, bo wtedy miało to sens. Na objazdach Koła też się to zdarzało. Natomiast na objazdach kursowych, w których uczestniczyłem bądź które prowadziłem starałem się trasę ustawiać tak, żeby po pierwsze w środku dnia na trasie wypadało jakieś miasto, na tyle duże, żeby znalazła się tam przynajmniej jedna przyzwoita knajpa, gdzie można by zjeść – i to takie stado 40-osobowe mogło się wyżywić; najlepiej żeby to było jakieś powiatowe miasteczko, co w latach 80. było tragedią, z przyczyn oczywistych, ale w latach 90. zmieniło się to diametralnie, na korzyść, ułatwiło życie. A trasę rozstawiałem tak, aby co prawda pobudka była wcześnie, ruszenie najdalej o 7.30, to starałem się kończyć tak, aby towarzystwo następnego dnia jeszcze się do czegoś nadawało. Bo nie ma sensu na siłę pokazywać jeszcze jednego kościółka, jeszcze jednego pałacu, jeszcze jednego miasta, skoro percepcja po kilkunastu godzinach spędzonych w autokarze, w różnych warunkach – czasem w upale, czasem w parszywym deszczu. Co oni z tego zapamiętają? Lepiej mniej, a dokładniej, aniżeli długo, a namiętnie. W moim przekonaniu to zawsze mijało się z celem. Fakt, w wielu wypadkach jest to tak, że drugi raz do tego miejsca oni nigdy nie dotrą, no ale coś za coś. Są dwie szkoły: falenicka i otwocka.

R.S.: Czy ma Pan wspomnienia tego rodzaju – jeżdżąc na objazdy już jako kadra – z takim problemem, że np. inny przedstawiciel kadry miał problem z tym, że za dużo mówił? Albo, o czym już Pan trochę wspomniał, że gdy Pan mówił lub ktoś z kolegów, koleżanek z kadry, włączał się ktoś z miejscowych?

M.W.: Z miejscowymi to jest oddzielna parafia. Natomiast w przypadku przygryzania sobie w ramach kadry, to na objazdach tego nie ma. Przynajmniej nie powinno być i ja nie pamiętam takich sytuacji, sprowokowanych i przemyślanych od początku do końca – jeśli się zdarzyły, to były wypadkiem przy pracy. Proszę pamiętać o bardzo prostej rzeczy: kadra jest po jednej stronie lustra, po drugiej są ci, którzy mają się czegoś od nas nauczyć, dzięki nam, czy za naszą sprawą czegoś nauczyć; to nie jest tak, że nawet jeśli ludzie między sobą (a ci z kadry to też są ludzie) czasem się lubią, czasem się nie lubią, to przygryzanie sobie to nie jest metoda na codzienną pracę, nie sądzę, żeby to miało miejsce, a przy okazji, jeśli ktoś się z kimś nie lubi, to po prostu się wybiera na inny objazd. Na tej zasadzie to funkcjonowało i działało. Natomiast z aborygenami to bywało różnie. Wiem, bo tego doświadczyłem kilkakrotnie, że w katedrze wrocławskiej osobą przez kilkanaście lat (nie wiem, jak teraz, bo 3 lata mnie już tam nie było) dzierżącą klucze od kraty prowadzącej do ambitu była siostra o niebalnym imieniu – ja zawsze nazywałem ją siostrą Petronelą, dopóki ks. prof. Pater (dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu) przy mnie nie nazwał jej siostrą Sylwiną. „Ja pana pamiętam, ja pana pamiętam, pan tu przychodził ze studentami filmować. Proszę wchodzić, tylko klucze mi oddać.” A tam są dwie kaplice, do których są oddzielne klucze. Do kaplicy mariackiej wchodziło się zazwyczaj rzadko, bo nagrobek widać dość dobrze, zresztą ja ze studentami wolałem tam nie wchodzić, bo te nagrobki gotyckie są dosyć łatwe do uszkodzenia, zza kraty też widać dobrze. Natomiast z dużym entuzjazmem zawsze wchodziłem do kaplicy elektorskiej i kaplicy św. Elżbiety, przy czym pierwsza (na trasie) jest św. Elżbiety, najbliżej zakrystii, natomiast druga - kaplica elektorska. Takie atrakcje też są, z tym też się trzeba liczyć: upiorni kościelni, którzy spieszą się do domu i podzwaniają kluczami, żeby szybciej się wynosić, bardzo różni księża, bardzo różni, od takich, którzy nieba by przychylili, po takich, których nie chciałby Pan bliżej poznać, mówiąc tak eufemistycznie. Pamiętam jednego, zmilczę gdzie, bo wtedy łatwo byłoby ustalić, który zawiadując jednym z najcenniejszych kościołów w Polsce, w niewielkiej miejscowości, bardzo utyskiwał na konserwatora, na władze, że skąpią pieniędzy na remont i restaurację, po czym pożegnał się z nami, wsiadł do najnowszego Mercedesa i pojechał. No, ale to może z datków parafian było – na to mu dali, a nie na ratowanie tego, co dla przyszłych pokoleń powinno zostać. Są różni – byli i będą. Tak się zdarzało, zdarza i zdarzać będzie.

R.S.: A jakie Pan ma wspomnienia odnośnie kontaktu ze studentami, tzw. imprez integracyjnych – zarówno z jednej strony, jak był Pan studentem, jakie były relacje z kadrą, jak i z drugiej strony?

M.W.: Na roku pierwszym, jak dziś pamiętam, na objazd kursowy pojechałem na objazd do Lublina. Spaliśmy w hotelu „Victoria”, taki gierkowski klocek 10- czy 11-piętrowy. I z tego Lublina jeździliśmy autobusem po różnych okolicznościach sąsiednich. Pierwsza noc upłynęła nam na balandze: ktoś odpalił na parapecie okna świece magnezjowe, było pięknie i wspaniale; wódka lała się, może nie wiadrami, bo nie było nas na to stać, ale było wesoło, a na pewno było głośno. Nikt się nie upił, nikt nie zarzygał podłogi, ale wesoło było. Młodzi byliśmy i radośnie było, miło i sympatycznie. A następnego dnia kadra wpadła na pomysł: „A czekajcie, my was przywieziemy do (i to jest odpowiedź na pytanie, czy się kiedyś przedłużyło – to był koniec marca, początek kwietnia) tego Lublina dopiero po zamknięciu sklepów.” I rzeczywiście, przyjechaliśmy do Lublina o 19 z minutami, tylko chłopcy nie wzięli pod uwagę tego, że obok są delikatesy czynne do 20. Proszę sobie wyobrazić, jakie były „regaty” z autobusu, żeby się dorwać do tych delikatesów. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się od jednego z inicjatorów (wówczas - kadrowych) tej imprezy, dlaczego oni tak postąpili. Ano dlatego, że studenci nie zaprosili ich na balangę. To był jeden z nielicznych objazdów, na których byłem, a na którym nie odbyła się wspólna impreza kadry i studentów, przy czym bywało bardzo różnie, ale nie pamiętam imprezy takiej, na której towarzystwo – czy ze strony studenckiej, czy ze strony kadry – sponiewierałoby się tragicznie; nigdy tak nie było. Bywało wesoło, ale – na miły Bóg – to m.in. jest jeden z powodów, dla których te objazdy przez lata całe trwały i cieszyły się całkiem zasłużoną sławą i estymą. Po pierwsze, ze strony studenckiej, jest to moment integracji, a ze strony kadry w większości wypadków z kadry jeździli ludzie młodsi: im człowiek starszy tym entuzjazm do takich wyjazdów spada. Dopóki byłem singlem i nie miałem rodziny, to jazda na objazd była dla mnie czymś jak najbardziej znakomitym. Teraz, kiedy stoję przed perspektywą pojechania na 5 dni poza dom i zostawienia żony z dwójką smarkaczy – jeden 4-letni, drugi 2-letni – to ja co chwila myślę, co się tam dzieje; to nie jest coś, co podnosi entuzjazm do takich atrakcji. Ale objazdów mi brakuje, od 5 lat nie pojechałem na żaden objazd – bardzo mi tego brakuje.

R.S.: Czy ma Pan jakieś wspomnienia, kiedy pogoda spłatała jakieś spektakularne niespodzianki?

M.W.: Proszę Pana, to, że żar się z nieba lał na jakimś objeździe na szlaku Orlich Gniazd. Pamiętam, jakeśmy pokonywali pieszo drogę najpierw do Bobolic, a stamtąd do Mirowa – i skończyło się to tym, że przy pierwszym napotkanym gospodarstwie żebraliśmy o dostęp do studni (w życiu nie piłem tak smacznej wody) – to tak, były takie atrakcje. Ponadto, jeśli mowa o wściekłym upale, to najgorszy upał przeżyłem w roku 2002 we Lwowie. Był to objazd dla kończących już wówczas studia, grupki ludzi, wśród których jest były mój student, a obecnie rzecznik prasowy Telewizji Polskiej, był tam niedawny wojewoda mazowiecki z ramienia PiS-u i takie różne dziwne postacie, w sumie z 30 osób było. Przyjechaliśmy do Lwowa autobusem gdzieś tak ok. 18-19, a żeby pokazać towarzystwu, to trzeba wejść na Wysoki Zamek i na Kopiec Unii Lubelskiej. Ponieważ to wzniesienie jest po północno-wschodniej części miasta, to siłą rzeczy warto to zrobić rano. Z dwóch powodów: słońce w plecy i miasto oświetlone, a nie mamy słońca prosto w nos, a po drugie zważywszy na ów upał, o którym mowa, to wejście na ten pagórek, zapewniam, spory, w czasie, kiedy słoneczko „daje” dobrze, to nie jest dobry pomysł. Poleźliśmy tam rano. Niestety, upał był taki, że powietrze można było kroić na małe kosteczki, duże, średnie, do wyboru do koloru. W połowie drogi mój t-shirt nadawał się do wyżęcia. Myślałem, że to tylko ja jestem takim ostatnim łajdakiem, który się poci przy damach, ale okazało się, że nie – damy też się pociły. Skończyło się na tym, że jak zeszliśmy na dół, to poleźliśmy do hotelu i [nastąpiła] półgodzinna, radosna wymiana ubrania po zimnym prysznicu. Proszę pamiętać, to był 2002 rok, temperatura w cieniu 37 stopni, a dodatek jeszcze potworna wilgoć. Gotowało nam się w uszach, coś niebywałego. A co do sytuacji odwrotnych – śnieg w maju też pamiętam, co prawda krótki. A najgorsze bywały takie objazdy, w których deszcz padał żabami. Pamiętam jak dziś, to był objazd, którego trasę układał Marek Barański, był to RP 1992 albo 93. Ponieważ Marek Barański był współpracownikiem KOR-u, to w roku 81 został internowany. Siedział m.in. w Jaworzu, gdzieś tam pod Darłowem. Jakeśmy na Pomorze Zachodnie pojechali, a objazd na Pomorze Zachodnie to rzadkość wielka – po pierwsze daleko, a po drugie mało zabytków i na dużej przestrzeni rozrzucone. Krótko mówiąc, średnio się to opłaca. Historycy sztuki to tam jeżdżą, owszem, chętniej niż my, ale dla nas trochę za daleko. Toteż zaparkowaliśmy autobus gdzieś w Koszalinie, takie miasto, które ma jeden kościół zabytkowy, który dziś jest katedrą, i nic poza tym, bo Sowieci spalili rynek, a nasi go rozebrali i wygląda to teraz tak PRL-owsko i niekoniecznie ciekawie. Dość na tym, że jakeśmy wchodzili do katedry, to jakaś taka chmurka gdzieś się tam na horyzoncie pałętała i było w miarę ciepło, w krótkich koszulkach. Ale jak wychodziliśmy, a autobus stał w odległości co najmniej kilometra od tej katedry, bo bliżej się nie dało, to już szans na przejście suchą stopą, ręką – nie było. Nie padało – lało. Co więcej, niebo było ołowiane, wiatru w ogóle. Po mniej-więcej 20 minutach od rozpoczęcia deszczu – a zaczęło się wtedy, kiedy skończyliśmy opowiadać o katedrze – przeżegnaliśmy się i „w długą” do tego autobusu. Jak wróciliśmy, to w autobusie było mokro, parno, zimno; temperatura spadła w ekspresowym tempie. To pamiętam źle. A nocleg tego dnia był w Darłowie, przy czym zerwał się wiatr i zaczął się na morzu sztorm. Może nie taki silny, bo tam może 8-9, jednak trochę wiało. A schronisko było u nasady falochronu – stare, drewniane, skrzypiące, wilgotne i żeby było jeszcze ciekawiej to nie był sezon, zatem żadnej knajpy nie było otwartej. Znikąd ratunku, o jakimś otwartym sklepie niech Pan zapomni. Człowiek myślał: chociaż się trochę wódeczki na rozgrzewkę napijemy, żeby nas podniosła na duchu – ni czorta, o suchym pysku, zimno, głodno, chłodno. Boże, będę do końca życia to Darłowo pamiętał.

R.S.: Jak wygląda, od strony kadry, przygotowanie do objazdu?

M.W.: Proszę Pana, mogę odpowiadać tylko ze swojego punktu widzenia. Jeśli układam trasę, to imponderabilia przyświecające tej zabawie już wyłożyłem. Staram się wybierać taki rejon, w którym będzie maksymalnie dużo różnorodnych zabytków. Oczywiście na Podlasiu nie znajdziemy romanizmu i za dużo baroku, a i gotyku też tyle, co kot napłakał. Toteż niekiedy bywa to monokultura. Pamiętam piosenkę ułożoną na jakimś objeździe warmińsko-mazurskim: „Kościół z maswerkiem oddam za bułkę z serkiem”. Choroba objazdowa: znowu gotyk, o Jezus, Maria, gotyk, o barok, jakie ładne, jakie nowe! Na tej zasadzie to się odbywa. A jak ja się przygotowuję? Ja przez kilka lat kupowałem w antykwariatach katalogi zabytków. Mam wszystkie, które się do tej pory ukazały, co uważam za swój osobisty sukces kolekcjonerski, co znakomicie ułatwia poruszanie się mniej-więcej po 40% kraju. Po pozostałych 60% poszukiwania wiedzy – no, Boże mój, trzeba odrobić lekcje, sprawdzić, gdzie i kto na ten temat napisał, przeczytać, jeśli trzeba skserować i krótko przed opowiedzeniem przeczytać, utrwalić i tyle. Nie czytać z kartki, na miły Bóg, nie czytać z kartki, bo proszę pamiętać o jednej rzeczy – to jest tak jak z prelegentem, konferansjerem czy przewodnikiem turystycznym: ma w każdym przypadku około 30 sekund na zainteresowanie tym, o czym mówi. A później, choćby nie wiem, nago zatańczył, nic się nie da zrobić, ludzie nie będą słuchać. Dlatego to jest jakiś sposób na przyciągnięcie odbiorcy i trzeba z tym jakoś sobie radzić. Czasami z tym bywa lepiej, czasem gorzej.

R.S.: Jest Pan wyjątkową osobą, bo może mieć Pan takie szerokie spojrzenie – przez dwie dekady jeździł Pan na objazdy. Takie więc jest moje pytanie: czy widzi Pan różnice w tych objazdach z lat 80., 90 i tych z XXI wieku, a jeśli tak, to jakie?

M.W.: Co do zasady – nie. Ja dawno nie uczestniczyłem w objeździe koła naukowego, wobec tego ta idea, która była mi bliska i w której uczestniczyłem w praktyce – o samodzielnym przygotowaniu obiektów przez studentów, nie wiem, czy w tej chwili jest realizowana, o ile mi wiadomo, to przez długie lata nie była. Natomiast co do objazdów kursowych, to one co do zasady merytorycznie są w zasadzie takie, jak były, z dwoma istotnymi różnicami. Po pierwsze dawny 7-dniowy objazd na 2. roku skurczył się do dni 5, co trochę szkoda, ale w zasadzie wystarcza. A druga rzecz, wprowadzona, jakieś 5 lat temu, jest już czymś, co trochę budzi moje, jeśli nie wątpliwości, to pewną rezerwę: kiedyś było tak, że za stronę logistyczną – za załatwienie noclegów, autobusu, pieniędzy na wejścia do obiektów, na zapłacenie kościelnemu za to, żeby wpuścił itd. - o to dbał opiekun roku. Opiekunów było 2, 2 objazdy były równoległe, bo 2 autobusy, tyle wchodziło. Reszta, kto się nie załapał biegał po mieście z Barańskim, Szwarcem, ze mną, albo teraz ze Żmudzkim czy Pysiakiem, kto się tam tym zajmuje – i tyle. Ale wtedy było jasne i przejrzyste – opiekun roku za to odpowiada, wiadomo. Jeśli teraz składa się to na karb studentów – załatwianie noclegów – to ich siła sprawcza jest spora, bo wiele potrafią załatwić i dzięki Bogu, o ile mi wiadomo, do tej pory się nie sypnęli. A w sytuacji, kiedy się sypną – a wcześniej czy później może to nastąpić, oby nie, ale chyba nastąpi – to nie ma sposobu, żeby im zrobić „krzywdę” za to, a objazd może się posypać. Oczywiście można tego dopilnować. Może to jest i lepsza metoda, mnie w każdym razie odpowiadała wersja poprzednia, tym bardziej, że nie wszyscy spośród pracowników jeżdżą na objazdy i lubią jeździć na objazdy – nie wszyscy mają inklinację po temu. To też jeden z argumentów za tym, że na objazdy jeżdżą ci, którzy chcą, potrafią, po to, by maksymalnie [to] wykorzystać od strony merytorycznej. Jest to coś za coś. Nie umiem tego rozsądzić w sposób jednoznaczny. Wolałem starszą wersję, ale jeśli to funkcjonuje i jak na razie się sprawdza – tyle.

R.S.: Jak by Pan odpowiedział na pytanie: z czym Panu kojarzy się objazd? Pierwsze skojarzenie.

M.W.: Z przyjemnością. Momentem, w którym mogę odetchnąć od codzienności całej warszawskiej, wycierania bruków i pojechać w ten kawałek Polski, którego albo jeszcze nie widziałem (a o to, jak się Pan domyśla, dość trudno), albo obejrzeć go po iluś tam latach niewidzenia – i zawsze jest to rodzaj radosnego oczekiwania, niezależnie od pogody. A przy okazji: wie Pan, ja nie jestem najbardziej zafiksowany na to, żeby być naukowcem gabinetowym. To jest niezbędne w tej profesji, owszem, tak, ale ja czuję się przede wszystkim belfrem. Dla mnie największą radością jest ta radość ogrodnika, który widzi, że ziarno posiane zaczyna kiełkować. Jak któryś z tych, którzy słuchali w zeszłym roku o maswerkach, wolutach i innych portalach, zaczyna: „A ja pamiętam, bo to-to-to...”, to serce rośnie, o to chodzi, to mi się podoba. A przy okazji oglądam swój kraj – to jest mój kraj. Studia dają niepowtarzalną okazję do poznania kawałka naszego kraju. Ja miałem to olbrzymie szczęście, że skorzystałem, życzę wszystkim, żeby mieli choć część takich możliwości, jakie były moim udziałem. A później, już w życiu zawodowym, z wielkim entuzjazmem „łapałem się” na te objazdy, a przecież było w pewnym momencie tak, że niewiele brakowało, a przestałyby one istnieć. Było przecież tak, że nie bez przyczyny, [jak] opowiadałem Panu, jeździłem na te objazdy sam, zwłaszcza wtedy, kiedy Marek Barański miał urlop przedhabilitacyjny, a Szwarc był chory. Nie było chętnych, po prostu nie było: jak ja nie pojadę, to nie będzie. To jeździłem.

R.S.: Mam świadomość, że to nie jest łatwe pytanie, ale czy ma Pan swoje ulubione miejsce, związane z objazdami?

M.W.: Jednego nie, kilka, jeśli nie kilkanaście. To będzie dość długa lista. Lubię Szydłowiec, z przyczyn, o których Panu wspomniałem, ale nie tylko kościół św. Zygmunta, ale także zamek, w którym, pamiętam jak dziś, w czasie zwiedzania mieszczącego się w tam muzeum jakichś instrumentów ludowych wielki entuzjazm wzbudziło bon mot profesora Henryka Samsonowicza: „O, patrzcie państwo, jaki piękny instrument muzyczny!”, wskazując na coś, co było podpisane, excuse-moi, „pierdziele”. To mi się będzie zawsze kojarzyło i to będę pamiętał. Bardzo lubię Legnickie Pole, benedyktyńskie probostwo pod Legnicą. Lubię Wrocław, zwłaszcza kościół uniwersytecki Imienia Jezus, aulę leopoldyńską, lubię katedrę i rzadko dostępny przez długie lata kościół św. Krzyża. Bardzo chętnie zaglądam też do św. Doroty przy Świdnickiej i kościoła NMP na Piasku. Przez lata całe nie można było wejść do kościoła św. Elżbiety, ale od jakichś 10 lat jest to możliwe i też warto tam oko zaczepić. Generalnie lubię Wrocław. W Krakowie zawsze zwiedzanie zaczynałem od Bożego Ciała, od kanoników laterańskich z Kazimierza, który wtedy, kiedy jeździło się na objazdy w moich studenckich i wczesnobelferskich latach był miejscem bardzo zapuszczonym, nie tak wycackanym, przynajmniej na Szerokiej, miejscem turystycznym jak teraz. Bardzo lubię drewniaczki. Mam tu na myśli nie tylko drewno podhalańskie, ale przede wszystkim takie kościoły drewniane, które w wieku zwłaszcza XVIII budowane były, jak by tu powiedzieć, z pogardą dla materiału, z którego je wzniesiono, tzn. budowano je tak, że po otynkowaniu ewentualnym, przypominały budowle murowane. Najwspanialszym przykładem jest kościół w Szalowej na Podkarpaciu. Równie ciekawe, ale o trochę niższej klasie, są kościoły w Mnichowie na Kielecczyźnie, w Tomaszowie Lubelskim i już na mniejszą skalę w Kampinosie, opodal Warszawy. Lubię Rytwiany, pustelnię kamedułów – zawsze unikałem tamtejszego księdza, który kiedyś stawiał bardzo poważne opory mnie, nie jako belfrowi, ale filmowcowi z telewizji, mimo zgody biskupa na sfilmowanie (zawsze jest konieczna), dlatego że filmowcy go kiedyś wykołowali. To był ksiądz, który przez całą II wojnę światową był w Armii Krajowej, po wojnie też długo w WiNie, przez oddział „Ponurego” się przewinął, a trzeba Panu wiedzieć, że postać była znakomita, tyle tylko, że na stare lata trochę zdziwaczał. A nie lubił filmowców dlatego, że kręcili tam kiedyś „Czarne chmury”, ten serial z płkiem Dowgirdem i „zapomnieli” mu zapłacić, a bajzel zrobili nieprawdopodobny. I on mnie zapamiętał, ilekroć tam przyjeżdżałem, a bardzo lubiłem tam jeździć, bo przepiękna okolica i przepiękny obiekt – Boże mój - sztukaterie na sklepieniu, a malatura – jaka piękna. Tylko ksiądz patrzył na mnie wilkiem, zawsze mnie poznawał – ale miejsce kocham. Bardzo lubiłem i lubię do dnia dzisiejszego Opatów z kolegiatą św. Marcina i nagrobkiem Szydłowieckiego, zwłaszcza sławną płytą z lamentem opatowskim. Od szczenięcych lat podnosił mnie na duchu widok ruin Krzyżtoporu w Ujeździe. Ale chyba największym sentymentem darzę Kazimierz. Znam go jak własną kieszeń, po latach przyjeżdżam – nic się nie zmieniło. Jest tak miło, ciepło, spokojnie, tam jest jakoś tak malarsko. Tadeusz Prószkowski, malarz, który miał tam swoją willę i szkołę malarską w dwudziestoleciu międzywojennym prowadził z warszawskiego ASP  studentów tam przywożąc. Miał rację. Te plenery tam, w Kazimierzu, są jakieś takie nieprawdopodobne, to światło jest inne – tam jest miło, ciepło, dobrze, swojsko. Kapitalne. A z tego, co nam zabrali: zdziwi się Pan, ale mimo w wielu wypadkach gorszej klasy artystycznej, wolę Lwów od Wilna. Mimo że barok wileński jest klasą sam dla siebie. Z Wilna to najchętniej św. Katarzyna i misjonarze. W mniejszym stopniu ten okrzyczany i kapiący od sztukaterii kościół śś. Piotra i Pawła na Antokolu. Właśnie św. Katarzyna Glaubitza i misjonarze, bo to jakoś tak w serce zapadło. No i może św. Teresa, ten przy Ostrej Bramie. A Lwów – mimo świątyń, które przez Austriaków zostały chyba mocniej przetrzepane w czasach józefińskich niż kościoły wileńskie za czasów Murawiewa i później, to Lwów ma coś, czego w Wilnie nie ma. Wilno jest swojskie, nadal kamienie gadają po polsku, ale Wilno jest miastem małym i prowincjonalnym o charakterze dawnej metropolii, ale dawnej w znaczeniu XVII-wiecznym. Natomiast Lwów jest metropolią pełną gębą i to w nowoczesnym tego słowa znaczeniu. Polaków tam znacząco mniej, ale to miasto tak tchnie polskością. Tak, takich miejsc, które wspominam z wielkim entuzjazmem albo sentymentem, jest mnóstwo. Lubię Toruń, zwłaszcza kościół św. Jakuba, lubię Świętą Lipkę, lubię kościół w Ornecie, pasjami lubię zaglądać do Gdańska. Można by długo, naprawdę.